Był kawalerem, więc prowadził w Warszawie intensywne i ciekawe – jak mu się wydawało – życie towarzyskie, spotykając się z polskimi rówieśnikami i młodymi dyplomatami akredytowanymi w Polsce.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie męczący obowiązek spowiadania się z tego, gdzie był i co robił. Każdego dnia rezydent domagał się od niego efektów, jakby rozmowa z dziewczyną przy kawie miała jakieś znaczenie dla bezpieczeństwa i przyszłości Rosji. Na domiar złego nie doceniał go jako oficera wywiadu, nie przydzielał mu żadnych poważnych zadań i wciąż mieszał się do jego życia osobistego, co było szczególnie irytujące.
Szef i mentor Witalija, Michaił Popowski, uprzedzał go, że rezydent to człowiek zgorzkniały, starej daty, który nie lubi młodych oficerów. Ale Bobriukow nie przypuszczał, że może być aż tak uciążliwy.
Doskonale pamiętał, jak przed jego wyjazdem do Warszawy, na przyjęciu pożegnalnym w Moskwie, Popowski powiedział przy wszystkich kolegach, że on, Witalij Bobriukow, jest wybitnie utalentowanym i inteligentnym oficerem. Stawiał go za przykład! I mówił, że wraz z nim w świat wywiadowczy wkracza nowa generacja, pozbawiona syndromu sowieckich służb, bez ojców Bohaterów Związku Radzieckiego czy agentów KGB. Choć nie wszystkim to stwierdzenie się spodobało, dla Bobriukowa miało specjalne znaczenie, bo Popowski, oficer średniego pokolenia, sam był synem generała KGB. On zaś miał matkę robotnicę, a ojca nigdy nie widział.
Teraz siedział w swoim pokoju w gmachu ambasady przy Belwederskiej. Właśnie skończył pisać dla MSZ codzienną analizę publikacji w polskich gazetach na temat zbliżających się wyborów prezydenckich. Zaczynał się przygotowywać do lektury artykułu w „Polityce” o sytuacji w polskich służbach specjalnych, gdy wszedł rezydent i jak zwykle bez słowa podał mu kartkę z zapisaną liczbą 14. W ten prosty sposób wyznaczał godzinę, na którą wzywał oficerów na rozmowę do zabezpieczonego przed podsłuchami pomieszczenia. Bobriukow wciąż z trudem się przyzwyczajał do tych trochę śmiesznych, jak mu się wydawało, zasad konspiracji na terenie ich własnej ambasady.
– Spóźniliście się, Bobriukow! – powiedział rezydent, nie podnosząc wzroku, chociaż według wiszącego nad jego głową zegara była dokładnie czternasta. – Siadajcie!
Podniósł się zza stołu i podszedł do otwartej już szafy pancernej wypełnionej stosem dokumentów. Sięgnął do najwyższej półki i wyjął cienki skoroszyt, który położył na stole.
– To jest teczka obsługi schowka „Klucz” dla agenta Hooka. Znacie ten schowek, Bobriukow? – zapytał oschle, chociaż doskonale wiedział, że Witalij przed wyjazdem zapoznał się z obsługą, bo był wyznaczony do tej sprawy jako drugi oficer rezydentury.
Rezydent jednak nie wiedział, że Bobriukow zna Hooka osobiście. Kilka lat wcześniej, z naczelnikiem Popowskim, uczestniczył w kombinacjach sprawdzeniowych agenta Hooka. Początkowo nie było pewne, czy nie został on podstawiony przez polskie służby, i co jakiś czas trzeba było go weryfikować.
– Oczywiście! – odpowiedział.
– Weźcie teczkę, przypomnijcie sobie szczegóły i za dwie godziny oczekuję precyzyjnego planu realizacji zadania – oznajmił rezydent, kładąc akcent na „dwie godziny”.
– Tak jest! – odparł natychmiast Bobriukow.
Agent o pseudonimie „Hook” obsługiwany był ostatnio głównie za pomocą schowków. Standardowo jeden schowek wykorzystywano najwyżej dwa, trzy razy.
Centrala podjęła decyzję, by z uwagi na miejsce pracy i nadzwyczajną newralgiczność agenta ograniczyć do minimum jego kontakty osobiste z oficerami rezydentury. Hook nie był jednak wystarczająco sprawdzony, by zapewnić mu specjalną łączność elektroniczną, a tym bardziej przekazać go na kontakt nielegała. Jednakże co pewien czas, gdy wyjeżdżał za granicę, odbywano z nim spotkania kontrolne. Bobriukow wiedział o tym doskonale.
Wiedział też, że schowek obsługiwał dotychczas Sasza Miszkin, ale od dłuższego czasu polski kontrwywiad siedział mu nieustannie na ogonie. Zresztą w mniejszym lub większym stopniu wszyscy oficerowie warszawskiej rezydentury SWZ byli pod wzmożoną obserwacją.
Bobriukow dziwił się trochę, że Polacy się nim nie interesują i poświęcają mu znacznie mniej uwagi niż innym oficerom rezydentury. Na początku myślał, że nie potrafi wykryć obserwacji, i bardzo go to denerwowało, ale kiedy zaczął się posuwać do bardziej agresywnych sposobów sprawdzania, wynik też okazał się negatywny. Doszedł do wniosku, że ABW nie interesowała się nim pewnie dlatego, że przyjechał na nowe stanowisko, którego nie obsadzał do tej pory żaden oficer wywiadu. Nie utrzymywał zbyt bliskich kontaktów towarzyskich ze znanymi pewnie Polakom starszymi kolegami. Był też kawalerem i z nieukrywaną sympatią odnosił się do Polski.
W moskiewskiej Centrali i w warszawskiej rezydenturze świetnie się orientowali, że kontrwywiad ABW od roku prowadzi bardzo agresywną i dobrze zamaskowaną obserwację prawie wszystkich oficerów, co mocno utrudniało im realizację zadań, a przede wszystkim obsługę agentów, których mieli kilkunastu.
Bobriukow znał agenta Hooka wystarczająco dobrze, by mieć do niego raczej ograniczone zaufanie. Dlatego obsługa schowka – w jego przekonaniu – była ryzykowna. Wiedział, że gdyby został przyłapany przez Polaków na gorącym uczynku, mógłby zapomnieć o karierze. Oficjalnie wróciłby do Moskwy jako bohater. Ale rzeczywiste koszty byłyby wysokie. Długo nie wyjechałby do krajów Unii Europejskiej, NATO czy też zaprzyjaźnionych, a perspektywa Uzbekistanu, Kirgistanu czy Afryki nie napawała go radością. Najbardziej byłoby mu jednak żal opuszczać Polskę.
– Nie ma wyboru… trzeba wykonać to zadanie! – powiedział do siebie Bobriukow i szybko odpędził wizję wpadki. Zlecenie rezydenta oznaczało, że Hook dał znak, iż skrytka jest pełna. Należy ją jak najszybciej opróżnić…
Ucieszył się, że jest to schowek o kryptonimie „Klucz” – klasyczny, bezpieczny i łatwy w obsłudze. Wyszukiwanie i przygotowywanie skrytek było stałym zadaniem wszystkich oficerów w rezydenturze. Ożywioną wyobraźnię i fantazję obowiązywały jednak ścisłe zasady. Obsługa powinna być prosta, bezpieczna i możliwa do realizacji nawet pod obserwacją, choć wykonanie samego schowka lub jego kamuflażu było czasami arcysztuką mistrzów techniki wywiadowczej. Ale jeżeli agent jest zdrajcą, to nawet najlepszy schowek na nic się zda. Wtedy decyduje kontrwywiad i przed prowokacją może uchronić tylko cud albo przypadek.
Bobriukow po raz kolejny przejrzał szczegółowo instrukcję obsługi schowka. Skrytka była plastikową, wodoszczelną, idealną imitacją niedużego kamienia. Pierwowzór został wcześniej pobrany z miejsca, w którym miała być złożona jego kopia. Kamień nie mógł się odróżniać od innych w tym miejscu ani od swojego naturalnego otoczenia. Oznaczony był farbą fluorescencyjną widoczną jedynie w świetle małej latarki ukrytej w zapalniczce. Umiejscowienie kamienia było dokładnie oznaczone danymi zapisanymi w GPS. Tym razem skrytka została złożona w lesie na trasie do Gdańska, dziesięć metrów od parkingu samochodowego, przy pomniku Obrońców Mławy.
Nie minęły nawet trzy kwadranse i Bobriukow miał już gotowy projekt realizacji zadania, ale postanowił zaczekać, aż upłyną nakazane dwie godziny, by nie narażać się na kolejne uszczypliwe komentarze rezydenta. Zwłaszcza że ten wyszedł właśnie z pokoju, przezornie zamknąwszy swoją szafę pancerną.
Witalij Bobriukow wyciągnął się na niewygodnym krześle i założył ręce za głowę. Wyglądał jak wczasowicz na tarasie górskiego schroniska. Pomyślał przez chwilę, że rezydent z pewnością ma w tym pomieszczeniu zainstalowaną kamerę, nawet rozejrzał się wokół, ale w gruncie rzeczy było mu to obojętne.
Teraz wcale nie myślał o realizacji zadania. Było proste, a ryzyko jest przecież od pierwszego