Damba miała niewiele ponad sześć kilometrów długości, więc Karol się nie spieszył. Był już u kresu drogi i bał się, by zmęczenie i jakiś fatalny przypadek nie spowodowały niepotrzebnego zagrożenia.
Po kilku minutach dojechał do Chormaksaru. Kiedyś była tu baza brytyjskiego RAF-u i najlepsza dzielnica willowa Adenu, dzisiaj mocno już podupadła. Rodzice Karola przez kilka lat wynajmowali tu dom, lecz po jakimś czasie przenieśli się do nowych bloków w Al-Maali, bliżej portu.
Profesor Ahmed al-Husajn miał siedemdziesiąt dwa lata i był szczupłym, niewysokim mężczyzną o ciemnej karnacji i regularnych rysach. Trudno było jednak nazwać go starcem.
Gęste, kręcone włosy, mocno przeplatane srebrem, nosił krótko obcięte. Karol uważał, że dodają jego twarzy niezwykłego dramatyzmu i dostojeństwa, lecz w gruncie rzeczy profesor był typowym jemeńskim Arabem.
Mieszkał w Chormaksarze, w małym mieszkaniu zniszczonego dwupiętrowego bloku na osiedlu, którego patronem był niegdyś Karol Marks. W czasach istnienia Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu miał to być wzór i przykład nowej socjalistycznej rzeczywistości. Po epoce nierealnego radzieckiego socjalizmu na skrawku Półwyspu Arabskiego profesorowi pozostało tylko to zniszczone mieszkanie z pięknym widokiem na szeroką plażę w Ibjan i turkusowe wody Zatoki Adeńskiej.
W lipcu 2006 roku w Bejrucie odłamek izraelskiej bomby uszkodził Ahmedowi kręgosłup, powodując częściowy niedowład prawej części ciała i utratę wzroku. Zatem piękny widok z okna pozostał dlań tylko wspomnieniem, wzbogaconym przez szum morza.
Nigdy wcześniej profesor nie był w Bejrucie. Kiedy rozpoczęło się izraelskie bombardowanie, gościł w Libanie po raz pierwszy na zaproszenie Arabskiego Związku Pisarzy. Nie miał żadnej bliskiej rodziny, bo wcześniejsza przygoda z marksizmem wykluczyła go z klanu na zawsze. Tak to wyglądało na zewnątrz, bo w rzeczywistości jego życie toczyło się gdzie indziej.
Mimo kalectwa radził sobie nadzwyczaj dobrze. Wyglądał, jakby utrata wzroku i możliwości pisania nie tylko mu nie przeszkadzała, ale wręcz dodała impetu jego aktywności intelektualnej. Dawni uczniowie i koledzy z uniwersytetu wyposażyli go w dyktafon, radio i łączność satelitarną, więc miał całkiem niezłe możliwości komunikowania się ze światem. Kiedy tylko wyszedł ze szpitala w Damaszku, stwierdził, że nie potrzebuje żadnej rehabilitacji. Nie narzekał też na brak towarzystwa i kontaktów z kolegami, którzy opiekowali się nim solidarnie, tym bardziej że uniwersytet był niedaleko. W ostatnim czasie profesor stał się nawet jeszcze większym autorytetem dla małego grona adeńskich intelektualistów, jakby przez swoje kalectwo odnalazł dostęp do tajemnej wiedzy i mądrości, jaką Allah obdarza wyłącznie ślepców. Karol doskonale wiedział, że profesor dostąpił owej mądrości znacznie wcześniej, zanim został ranny.
Karol Hamond, Safir as-Salam ibn Butrus, był w życiu profesora kimś wyjątkowym. Nieporównywalnym z nikim innym. Jakby wyznaczonym przez Boga Jedynego Wszechmocnego do naprawy świata, budowy jego nowych fundamentów, szerzenia sprawiedliwości i wiedzy. Był kimś więcej niż tylko jego przybranym synem. Ahmed darzył go uczuciem tak silnym, że miłość wydawała się przy nim czymś prostym i śmiesznym. Dlatego okaleczenie uznał za nic nieznaczący wypadek. Wydawało mu się czasem, że izraelski F-16, którego nawet nie widział, nigdy się nie pojawił na błękitnym niebie nad Bejrutem.
Do dziś nie potrafił określić, kim jest dla niego ten młody człowiek, który z jego woli przyjął imię Safir as-Salam ibn Butrus i stał się wojownikiem mądrości Allaha, żołnierzem Mahdiego.
Choć jemeńskie służby specjalne naciskały go co jakiś czas, by sobie przypomniał, gdzie może być Safir, zawsze odpowiadał, że nie wie. A zawsze wiedział, gdzie jest. Tak jak teraz, gdy Karol wszedł do jego mieszkania.
– Salam alejkum, mahdi! – powiedział niezbyt głośno i z wyraźnym wzruszeniem, po czym przyklęknął obok wielkiego fotela, obitego mocno wytartym bordowym pluszem.
Drobna postać Ahmeda wyglądała na nim jak kukiełka uwięziona w ogromnym cielsku tajemniczego stwora.
Ujął oburącz jego prawą rękę i pocałował, dotknął jej czołem i chciał ponownie pocałować, kiedy profesor powolnym, lecz zdecydowanym ruchem wyciągnął dłoń i niepewnie położył mu ją na głowie.
– Wa alejkum as-salam – odparł. – Ile razy mam ci powtarzać, synu, że nie jestem mahdim? Na niego wciąż czekamy i nie wzywaj jego imienia nadaremno. Przyjdzie, cierpliwości. – Uśmiechnął się. – Ale bardzo lubię ten twój chrześcijański mistycyzm… to takie poetyckie… Wstań. – Podniósł go z kolan i objął. – Która jest godzina? – zapytał.
– Za dwadzieścia dwunasta – odparł Karol.
– Zawsze przyjeżdżasz do mnie w nocy… Rozumiem. To dobrze. – Przerwał i po chwili zapytał: – Ile masz czasu? Do świtu? – I nie czekając na odpowiedź, dodał: – A co to jest świt? – Uśmiechnął się gorzko.
– Dla mnie jesteś mahdim! Ja już się doczekałem, a nie jestem Arabem, profesorze. Zresztą lubię to słowo, ma w sobie tyle dostojeństwa… – Karol usiadł na wytartym skórzanym pufie i skrzyżował nogi.
– Przyjechałeś bezpośrednio z Sany? Na pewno jesteś głodny… W lodówce jest jedzenie, które zrobiła Adila. Idź, weź sobie…
Podniósł się z pufu, którego wysuszona skóra cicho zaskrzypiała. Po chwili dała się słyszeć lecąca z kranu woda.
– Tamia i kuszari! Mniam… Zjesz też? – odezwał się z głębi kuchni.
– Nie, dziękuję! Już jadłem.
– Adila przychodzi codziennie? – zapytał, gdy wrócił do pokoju.
Profesor uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Wiedziałem, że to ty, kiedy tylko wszedłeś. Odwiedza mnie wielu przyjaciół, ale tylko ciebie poznaję od razu.
– Powinieneś się zamykać… – odparł Karol i na chwilę zamilkli.
– Czy zamknięte drzwi mogą mnie uchronić przed niebezpieczeństwem? – zapytał Ahmed z ledwo uchwytną ironią.
Karol chciał już nakazać mu większą ostrożność, lecz nie zdążył, bo miał pełne usta, i profesor odpowiedział sobie sam:
– Przed jakim niebezpieczeństwem? Zamknięte drzwi to niewola. Czy bezbronny człowiek może się bać?
Karol skończył jeść, wytarł twarz i ręce i wyniósł talerz do kuchni.
– Nie zmywaj! – zawołał profesor, wyczuwając, co Safir chce zrobić. – Adila zorientuje się rano, że ktoś u mnie był. Niewidomy nie pozmywa przecież jedną ręką.
Nieduży pokój profesora nie przypominał typowych arabskich mieszkań. Wielki pluszowy fotel, dwa inkrustowane miedzią stare fotele, biurko w tym samym stylu oraz kilka wytartych skórzanych pufów. Wszystko tonęło w bezmiarze wszechobecnych książek w różnych językach i rozmiarach, starych i nowych. To właśnie one decydowały o charakterze tego pokoju. Czuć było, jak suma tysiąca dusz uwięzionych między okładkami łączy się z zapachem słonej bryzy znad Zatoki Adeńskiej w magiczną siłę dżina mądrości.
Kiedyś miały pełną wolność i leżały wszędzie, niektóre otwarte, inne czekające na swoją kolejkę, a inne właśnie spełnione. Teraz stały równo na półkach, niepotrzebne już swojemu panu.
Centralne miejsce na ścianie naprzeciwko okna zajmowało czarno-białe zdjęcie człowieka o uśmiechu, który wciąż porusza dusze Arabów. I nie był to ani Omar Sharif, ani Osama bin Laden. To był Gamal Abdel Naser z wąsikiem przypominającym Clarka Gable’a z Przeminęło z wiatrem.