Zobaczyli skutą lodem rzekę Strwiąż i dwumetrowe zaspy śniegu, przez które trzeba było kopać tunele. Nie mieli odpowiednich butów, kożuchów, łopat do odśnieżania. Dobrze, że choć dachy domów, które zajmowali, wytrzymywały ciężar nieustającego opadu. Małe drewniane chałupy stały puste, jakby czekały na nowych gospodarzy. Było ich dość, uchodźcy mogli wybierać spośród nich według uznania. Chociaż co to za wybór? Wszystkie domy były tak samo małe, tak samo stare, tak samo zdewastowane, zagrzybione, zawilgocone i dziurawe, bez pieców i podłóg. Mroźne powietrze wpadało do środka przez nieszczelne okna i drzwi. Stare płoty wokół chałup już w pierwszych dniach poszły na opał. W sumie dobrze, bo nie było po co się od innych odgradzać.
Krościenko, Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska, Bandrów, Bystre, Liskowate i jeszcze kilka wsi ledwie parę miesięcy wcześniej wróciły w skład Polski. Grecy byli jednymi z pierwszych w tych stronach. W długie, ciemne wieczory zimy 1951 roku mieli dużo czasu na kontemplowanie drogi, którą pokonali.
Jak wszystko, co greckie, ich tułaczka zaczęła się u zboczy Olimpu. Pewnej wiosennej nocy 1946 roku we wsi Litochoro nieduża komunistyczna bojówka napadła na miejscowy posterunek żandarmerii. W starciu, mającym na celu odbicie więźniów, zginęło trzynastu funkcjonariuszy państwowych. Z czasem historycy uznali je za początek bratobójczej wojny domowej. Podziały polityczne szły przez rodziny, wsie, społeczności, a rany goiły się po niej przez pokolenia.
Wojnę toczyły między sobą wspierane przez Amerykanów i Brytyjczyków siły monarchistycznej prawicy z republikańską lewicą. Demokratyczna Armia Grecji liczyła sobie kilkadziesiąt tysięcy partyzantów i z czasem zdobyła kilka istotnych przysiółków, docierając aż w okolice Koryntu, jednak wsparcie zaprzyjaźnionych państw satelickich ZSRR w pewnym momencie wyczerpało się, a na zaprzestanie walk nalegał sam Stalin. Kiedy armia rządowa uzbrojona po zęby przez Amerykanów zdziesiątkowała partyzantów, przegranym pozostała tylko emigracja. W parę miesięcy Grecję opuściło sześćdziesiąt tysięcy członków organizacji komunistycznych i sympatyków lewicy wraz z rodzinami. Trafili do ZSRR, Czechosłowacji, Bułgarii, Niemieckiej Republiki Demokratycznej, na Węgry i do Polski.
Na osobistą prośbę Stalina w czasie walk Bolesław Bierut zlecił wysłanie partyzantom między innymi 10 tysięcy par butów i koszul, 4,5 tysiąca karabinów typu mauzer, 65 karabinów maszynowych, 18 moździerzy i 679 pistoletów, 26 ton materiałów sanitarnych i sprzętu medycznego oraz ponad 2 tysiące min przeciwczołgowych i przeciwpiechotnych. Ale kiedy okazało się, że to za mało, Polska zaoferowała przegranym to, co najcenniejsze: dom. Partyzanci trafiali nad Wisłę na pokładach statków Stalowa Wola, Kościuszko, Wisła, Bałtyk, Lechistan, Narwik, Borysław oraz Karpaty.
W swojej książce Sturis przedstawił tę migrację pod postacią matematycznych słupków, zupełnie jakby chciał każdą z tych historii opowiedzieć jednostkowo. 6587 bojowników i bojowniczek, którzy do Polski przypłynęli tylko z tym, co mieli na sobie. 2613 cywilnych uchodźców z wojny domowej. 2800 ciężko rannych inwalidów wojennych, których umieszczono w specjalnie zorganizowanym na tę okazję szpitalu w Dziwnowie na wyspie Wolin. 3934 dzieci ewakuowanych z obszaru walk, w tym 113 sierot i 620 półsierot, z których pierwsze jeszcze w czasie trwania wojny domowej przetransportowano do Lądka-Zdroju.
Stolicą polskich Greków stał się Chojnów na Dolnym Śląsku, choć trafili też w wiele innych miejsc na Ziemiach Odzyskanych. Gdziekolwiek byli, przez kilkadziesiąt kolejnych lat wznoszone przy różnych okazjach toasty łączyli z życzeniem:
– Kie tu chronu stin patrida! Oby za rok już w ojczyźnie!
Pierwsze powroty rozpoczęły się w 1974 roku, w 1983 premier Andreas Papandrou ogłosił amnestię dla dawnych bojowników, a w dwa lata później Polska i Grecja dogadały się w sprawie wypracowanych na emigracji emerytur. Do dawnego domu wróciło pięć i pół tysiąca uchodźców i ich potomków. Reszta została w tym nowym.
Podczas podróży po Patagonii Chatwin trafił do kolonii walijskich emigrantów, więc ja będę miał Greków, pomyślałem. Zapytałem Sturisa, kto w Krościenku może pamiętać tamte czasy. Dał mi telefon do Aleksandry Ziembickiej, sołtyski od pięciu kadencji.
18
– Szkoda, że tak późno się pan za to zabrał – mówiła Ziembicka. W dowodzie miała Aleksandra, bo tak jedyną córkę zarejestrował w urzędzie ojciec, ale wszyscy i tak mówili na nią Danka, jak chciała matka. – Prawie nikt już nie został. Rodzice wszystko świetnie pamiętali, ale nie przyszło nam do głowy, żeby cokolwiek zapisywać.
Grecki cmentarz wyrósł na pagórku kilkaset metrów za wsią i kilometr przed przejściem granicznym. Przez dużą część roku ginął w liściach barszczu Sosnowskiego. Koszona nawet kilka razy w roku roślina nijak nie dawała za wygraną. Granicy między światem żywych i umarłych pilnowały więc toksyczne furanokumaryny. Kontakt z nimi wywoływał martwicę skóry, a blizny goiły się latami. Krościenko, jak i cały region, miało swoje parzące epizody.
Grobów było kilkadziesiąt, niemal wszystkie zadbane, z dwujęzycznymi tablicami. Na niektórych płytach leżały wyblakłe bukiety i dawno przepalone świeczki. Chodziliśmy między nimi, depcząc wysoką trawę i spisując nazwiska.
– Ostatnią, Wasiliki Kapsidis, pochowaliśmy w 2011 roku. Potem trzeba już było kłaść ludzi na komunalnym. Może to i lepiej? Bliżej wsi, bliżej rodzin.
Niektórych zmarłych ekshumowano, a ich szczątki, na prośbę bliskich, odbywały jeszcze jedną podróż pozagrobową – do Grecji.
Nad grobami Greków Ziembicka przywoływała czasy, gdy Krościenko tętniło życiem. Pamiętała je z relacji ojca, Lazosa Jucosa, dla Polaków Józka.
– Że Macedończyk? Grek, jak wszyscy pozostali! Ślązakom nikt nie wmawia, że nie są Polakami.
Lazos Jucos przypłynął do Polski statkiem z Albanii. Na miejscu poznał przyszłą żonę, Polkę, która pracując z Grekami, szybko nauczyła się ich języka. Greka przydawała się szczególnie nauczycielom, uczniowie lubili sobie tak podpowiadać. Z kolei Lazos w domu mówił głównie po polsku, więc z czasem zaczął ojczysty język zapominać. Umarł w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat.
– Do ostatnich dni czytał i oglądał telewizję bez okularów! – chwaliła córka. Sama znała grecki, macedoński i jeszcze serbski. Co rusz odbierała telefon. Kończyła rozmowy tak samo szybko, jak je zaczynała. Jej energią można by rozdzielić pół wsi.
– Dopóki tu jestem, nie dam o Grekach zapomnieć! – powtarzała.
Kiedy pytałem o Krościenko po wojnie, roztaczała wizję samowystarczalnej wsi, nad którą pieczę sprawowała spółdzielnia produkcyjna Nea Zoi, Nowe Życie. Powstała zaraz po tym, jak Grecy przyjechali do Krościenka. W pierwszym odruchu przygotowali punkty zbiorowego żywienia, bo w niektórych chatach, które zajęli, nie dało się gotować. Spółdzielnia zorganizowała mrowie budynków gospodarczych: stajnie, chlewnie, owczarnie, kurniki, magazyny na paszę i stodoły. Na budowę tych ostatnich przeznaczono cegły zebrane podczas społecznego odgruzowywania Wrocławia. Grecy gospodarzyli na trzech tysiącach hektarów. Siali pszenicę, żyto, jęczmień, kukurydzę, sadzili ziemniaki i buraki. Na ich pastwiskach pasło się czterysta owiec, pięćset krów i tysiąc kóz. Były też konie i świnie. Na dietę Krościenka pracowały piekarnia, ubojnia, drobiarnia i jeszcze wiejska pasieka; na dobrobyt: dwa sklepy spożywcze, odzieżowy, obuwniczy, fryzjer, szewc i krawiec. Tartak robił na trzy zmiany. Nieźle jak na siedmiuset pięćdziesięciu pięciu mieszkańców, z których pięciuset stanowili Grecy.
– Ludzie się czepiają, że wychwalam spółdzielnię, bo w niej pracuję. – Ziembicka była na pół etatu nocnym stróżem w warsztacie. – Ale bez spółdzielni nie byłoby tu nic!