Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Witold Gombrowicz
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308051283
Скачать книгу
moralnym bankrutem. Co robię, na przykład? Całując rękę damy, ślinię ją mocno, po czym wyjmuję prędko chusteczkę do nosa: ach, przepraszam – mówię i wycieram chusteczką.

      Wprędce zauważyłem, że ojciec unikał jak ognia dotknięcia matki. Więcej nawet – unikał jej wzroku i mówiąc patrzył najczęściej w bok, lub oglądał paznokcie. Nic smutniejszego w swoim rodzaju nad ten opuszczony wzrok ojca. Niekiedy zaś patrzył na nią z ukosa z wyrazem bezmiernego obrzydzenia. Było to dla mnie niepojęte, gdyż ja nie czułem do matki żadnej awersji, owszem, choć tyła nadmiernie i rozlewała się na wszystkie strony, lubiłem przytulić się i skłonić główkę na jej kolana. – Jak jednak w tych warunkach wytłumaczyć fakt mego istnienia, skąd wziąłem się na świecie? Sądzę, że stworzony zostałem niejako – przemocą, z zaciśniętymi zębami, wbrew naturalnym odruchom, słowem, przypuszczam, że ojciec mój czas jakiś w imię małżeńskiego obowiązku heroicznie zmagał się ze wstrętem (honor bowiem swojej męskości stawiał ponad wszystko) i że owocem tego heroizmu byłem ja – małe dziecię.

      Po tym nadludzkim, a według wszelkiego prawdopodobieństwa – jednorazowym wysiłku, odraza jego wybuchnęła z żywiołową siłą. Kiedyś podsłuchałem, jak krzyczał na matkę, wyłamując palce ze stawów: – Łysiejesz! Niedługo będziesz łysa jak kolano! Kobieta łysa – czy ty rozumiesz, co to jest dla mnie – łysa kobieta! Kobieca łysina… peruka… nie, ja tego nie zniosę!

      I dodał spokojniej cichym głosem, nabrzmiałym męczarnią: – Ach, jaka ty jesteś okropna. Ty nie możesz wiedzieć, jaka jesteś okropna. Łysina zresztą – to szczegół, nos – również, ten lub ów szczegół może być okropny, to się zdarza i w rasie aryjskiej. Ale ty jesteś okropna w całości, przepojona ohydą od stóp do głowy, ty jesteś samą ohydą… Żebyż choć jedno miejsce na tobie było wolne od tego pierwiastka ohydy, miałbym przynajmniej punkt zaczepienia, podstawę jakąś i, przysięgam, skoncentrowałbym na nim wszystkie uczucia, które zaprzysiągłem ci przed ołtarzem. Ach, Boże!

      Było to dla mnie nie do pojęcia. W czymże gorsza była łysina matki od łysiny ojca? A zęby matki były nawet lepsze, był tam jeden biały kieł ze złotą plombą… I dlaczego matka ze swej strony nie tylko nie brzydziła się ojcem, lecz przeciwnie, lubiła gładzić go – przy gościach, bo tylko wtedy ojciec się nie wzdrygał. Matka moja była pełna majestatu. Do dziś widzę ją, patronującą na dobroczynnej wencie, lub na proszonym obiedzie, lub też odprawiającą ze służbą wieczorne rekolekcje w prywatnej swojej kapliczce.

      Świątobliwość mojej matki nie miała sobie równych; nie była to już żarliwość, lecz żarłoczność – żarłoczność postu, modlitwy i dobrych uczynków. O oznaczonej godzinie stawialiśmy się, ja, lokaj, kucharz, pokojówka i stróż, w czerni kirem wybitej kapliczki. Po odprawieniu modłów rozpoczynała się nauka. – Grzech! Ohyda! – mawiała matka z mocą, a podbródek jej kołysał się i trząsł, jak żółtko w jajku. Czy może nie odzywam się z szacunkiem, jaki winienem drogim cieniom? Życie to nauczyło mnie tego języka, języka tajemnicy… ale nie wyprzedzajmy wypadków.

      Niekiedy matka wzywała mnie, kucharza, lokaja, stróża i pokojówkę o niezwykłej porze. – Módl się, biedne dziecko, za duszę tego potwora – twego ojca, módlcie się i wy za duszę, diabłu zaprzedanego, pana! Nieraz do czwartej i piątej rano śpiewaliśmy litanie za jej przewodem, póki nie otworzyły się drzwi i nie ukazał się ojciec we fraku, lub smokingu, a wyraz najwyższego niesmaku odmalowywał się na jego twarzy. – Na kolana! – wykrzykiwała matka, podchodząc doń rozkołysana i falująca, z palcem wyciągniętym ku wizerunkowi Chrystusa. – Jazda, spać, do łóżek! – rozkazywał lokajom z wielkopańska ojciec. – To moja służba! – odpowiadała matka i ojciec wychodził prędko, odprowadzany błagalnym naszym zawodzeniem przed ołtarzem.

      Co znaczyło to i dlaczego matka mawiała – „brudne jego postępki”, dlaczego brzydziła się postępkami ojca, jeśli znów ojciec brzydził się matką? Niewinny umysł dziecięcy gubił się w tych tajnikach. – Rozpustnik – mawiała matka. – Pamiętajcie mi – nie tolerować! Kto na widok grzechu nie krzyczy ze wstrętu, ten niech kamień młyński przywiąże sobie do szyi. Nie można dość brzydzić się, pogardzać i nienawidzić. Przysiągł, a teraz się brzydzi! Przysiągł się nie brzydzić! Ogień piekielny! On się mną brzydzi, ale ja nim – też się brzydzę! Nadejdzie dzień Sądu! Na tamtym świecie zobaczymy, kto z nas lepszy. Nos! – Duch! Duch nie ma nosa, ani łysiny, a gorąca wiara otwiera wrota przyszłych rajskich rozkoszy. Nadejdzie czas, że ojciec twój, wijąc się w mękach, błagać będzie mnie, siedzącą po prawicy Jehowy, a raczej, chciałam powiedzieć, Pana Boga, bym zwilżony palec dała mu do polizania. Zobaczymy, czy będzie się brzydził! – Ojciec zresztą też był pobożny i regularnie chodził do kościoła, lecz nigdy – do naszej domowej kapliczki. Nieraz, doskonale wytworny, mawiał z tym swoim arystokratycznym zmrużeniem oczu: – Wierz mi, moja droga, to nietakt z twej strony i kiedy cię widzę przed ołtarzem z twoim nosem i uszyma, z twymi wargami – jestem pewny, że i Chrystus czuje się nieswojo. Nie zaprzeczam ci naturalnie prawa do pobożności – dodawał – owszem, z punktu widzenia religijnego, piękna to rzecz – neofitka, a jednak trudno i darmo. Natura przebłagać się nie da i przypomnij sobie francuskie przysłowie: „Dieu pardonnera, les hommes oublieront, mais le nez restera”.

      A ja wzrastałem. Czasem ojciec brał mnie na kolana i z niepokojem, długo badał moje oblicze. – Nos, jak dotąd – mój – słyszałem, jak szeptał. – Chwała Bogu! Ale tu w oczach… i w uszach… biedne dziecię! – i szlachetne jego rysy ściągały się bólem. – Okropnie cierpieć będzie, gdy dojdzie do świadomości, nie zdziwiłbym się, gdyby dokonało się w nim wówczas coś w rodzaju wewnętrznego pogromu. – O jakiej mówił świadomości i o jakim pogromie? I w ogóle – jakiej maści winien być szczur, zrodzony z czarnego samca i białej samicy? Czy plamisty? Czy też może, gdy przeciwne sobie barwy są ściśle jednakowej siły – wynika z tego skojarzenia szczur bez barwy, bez koloru… ale znów widzę, że niecierpliwymi dygresjami wyprzedzam wypadki.

      2

      W szkole byłem pilny i przykładny, a jednak nie cieszyłem się powszechną sympatią. Pamiętam, pierwszy raz – stanąłem przed dyrektorem, chętny, gorliwy, pełen dobrych postanowień, z tą skwapliwością, jaka zawsze cechowała moją naturę, a dyrektor wziął mnie łaskawie pod brodę. Sądziłem, że im lepiej będę się sprawował, tym bardziej zasłużę na względy nauczycieli i towarzyszy. Me dobre chęci rozbijały się jednak o nieprzenikliwy mur tajemnicy. Jakiej tajemnicy? Ba! Nie wiedziałem, a i teraz właściwie nie wiem – czułem tylko, żem otoczony ze wszystkich stron obcą mi, wrogą, a przecież uroczą tajemnicą, której przebić nie mogę. Czyż bo nie uroczy to i tajemniczy wierszyk: „Raz, dwa, trzy, wszystkie Żydy psy, a Polacy złote ptacy, a wychodzisz ty” – którym wywoływaliśmy się z towarzyszami, podczas zabaw na szkolnym podwórku? Czułem, że uroczy – deklamowałem go z rozkoszą i przejęciem, lecz czemu uroczy, tego pojąć nie umiałem i zdawało mi się nawet, że jestem zgoła niepotrzebny, że raczej powinienem stanąć na boku i przypatrywać się tylko. Nadrabiałem pilnością i grzecznością, ale za pilność i grzeczność moją spotkałem się z antypatią nie tylko uczniów, lecz, co dziwniejsze i bardziej niesprawiedliwe, również i nauczycieli.

      Pamiętam także:

      Kto ty jesteś? Polak mały.

      Jaki znak twój? Orzeł biały.

      I pamiętam nieodżałowanego mego profesora historii i literatury ojczystej – cichy, niemrawy raczej staruszek, nigdy nie podnoszący głosu. – Panowie – mówił, kaszląc w wielką fularową chustkę, lub palcem wytrząsając z ucha – któryż inny naród był Mesjaszem narodów? Przedmurzem chrześcijaństwa? Któryż inny miał księcia Józefa Poniatowskiego? Jeśli chodzi o liczbę geniuszów, prekursorów zwłaszcza, mamy ich tyleż, co cała Europa. I znienacka rozpoczynał: – Dante? – Ja wiem, panie profesorze – zrywałem się zaraz – Krasiński! –