Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tiziano Terzani
Издательство: PDW
Серия: Naokoło świata
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788377856215
Скачать книгу
klucz do przyszłości i wpływać na jej bieg. Pismo chińskie powstało nie jako środek porozumienia się ludzi, lecz jako sposób komunikowania się z bogami. "Wypowiedzieć wojnę sąsiadowi czy nie?" "Wygram bitwę czy nie?" Król wypisywał takie pytania na płaskiej kości, którą następnie nakłuwano rozgrzaną do czerwoności igłą, a boska odpowiedź pojawiała się w postaci spowodowanych gorącem pęknięć, które trzeba było umieć odczytywać. Takie pochodzące sprzed trzech i pół tysiąca lat kości to najstarsze chińskie "manuskrypty".

      Dzisiaj Chińczycy, zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej, niezmiennie zwracają się z pytaniami do bogów, na przykład wyrzucając w górę dwa drewienka wielkości dużej fasoli i czekając na odpowiedź z niebios. Jeśli obydwa spadną wierzchem do góry, znaczy to "tak", obydwa wierzchem do dołu – "nie", jedno tak, drugie tak – "spróbuj raz jeszcze".

      Dzięki przepowiedni wróżbity zacząłem się interesować różnymi sposobami, na jakie ludzie szukają tego typu porad, zgłębiać nowe drogi wiedzy, wnikać w tajemniczy świat intuicji i sugestii, który tak często nam coś podpowiada, a który jednak zazwyczaj lekceważymy. Moje studia zabobonów były też odpowiedzią na azjatyckie przemiany: chciałem się przekonać, ile pozostało z owego "tajemniczego Wschodu", który przez całe stulecia fascynował ludzi Zachodu. Gazety głoszą, że Azja przeżywa okres boomu i że następne stulecie będzie należało do niej. Wizja ta podnieca bankierów i finansistów, którzy świat widzą z perspektywy wykresów pojawiających się na monitorach ich niesłychanie wyrafinowanych komputerów. Tymczasem nie można tego ograniczyć tylko do ekonomicznego wzlotu; ten kontynent zarazem uśmierca sam siebie, przyjmując model rozwoju, którego sam nie wybierał, model narzucony przez logikę zysku, która, można sądzić, dzisiaj bez reszty zdominowała wszystkie ludzkie poczynania.

      Starożytne miasta są zrównywane z ziemią, aby zrobić miejsce dla anonimowych, "nowoczesnych" konstrukcji; miejscowe kultury są spychane na margines, nie mogąc się przeciwstawić agresywności zagranicznych wzorców, za sprawą satelitów docierających do lepianki w birmańskiej dżungli czy do jurty na mongolskich wyżynach. Przeraźliwa fala materializmu zalewa wszystko i wszystkich. Ale także pośród młodych Azjatów w odpowiedzi na ten zalew i powodowaną przezeń dezorientację odżywa zainteresowanie dla starych wierzeń, dla tajemnicy zakorzenionej w ich dawnych tradycjach.

      Niewykluczone, że dzieje się tak na całym świecie. Wraz z tym, jak grupy społeczne ulegają podziałowi i rozpadowi, w życiu codziennym coraz mniej jest naturalnego świata, od nauki oczekuje się, że rozwiąże wszystkie problemy, umierającego nie żegna się wspólnie, jak było jeszcze w czasach mego dzieciństwa, gdyż śmierć stała się tabu wypieranym na obrzeża świata, ludzie bardziej niż kiedykolwiek niepokoją się swym losem i gdziekolwiek mogą, wypatrują pociechy, zrozumienia, przyjaźni i nadziei. To właśnie dlatego Wschód ze swą aurą egzotyki stał się znowu źródłem inspiracji dla tak wielu młodych ludzi z Zachodu, którzy w religiach i misteriach wschodnich szukają odpowiedzi, jakich nie mogą znaleźć w ojczystych szkołach i Kościołach. Ci, którzy chcą uciec z więzienia konsumpcjonizmu, uchronić się przez natarczywością reklam i dyktatem telewizji, mniej oczekują pomocy od wielkich rodzimych filozofów, a bardziej od orientalnego mistycyzmu, buddyzmu i azjatyckich guru. Zachodnia młodzież wychowana w niebywale zorganizowanym świecie, gdzie wszystko jest zabezpieczone, gdzie każde pragnienie powodowane jest narzuconą, wymuszoną potrzebą, z coraz większą ciekawością przemierza drogi orientalnej duchowości.

      Podróżując po Azji, niejeden raz widziałem Europejczyków w pomarańczowych lub purpurowych szatach buddyjskich mnichów, ale nigdy nie zainteresowałem się ich historiami. Tego roku miałem powód, by się zatrzymać i posłuchać, dzięki czemu poznałem, na przykład, dawnego dziennikarza, podobnie jak ja florentyńczyka, który został tybetańskim mnichem, czy młodego holenderskiego poetę, który wybrał drogę samotnych medytacji w świątyni na południe od Bangkoku. Każdy z nich był na swój sposób ofiarą współczesnej dezorientacji. To z pewnością z jej powodu w europejskich książkach telefonicznych coraz bardziej puchną sekcje poświęcone chiromantom, astrologom i jasnowidzom. Ich klientela nie ogranicza się już do łatwowiernych dam, ludzi samotnych i zagubionych: oto kolejne odkrycie, którego dokonałem. W owym roku zorientowałem się, że moje zainteresowanie tym osobliwym światem podziela też wielu ludzi, których nigdy by się o to nie podejrzewało, ludzi, którzy otwierali się i opowiadali swoje historie, gdy tylko wyznałem, że poważnie traktuję swoją przepowiednię. To może banał, ale problem przeznaczenia, dobrego lub złego losu, a także stosunku do niego prędzej czy później nawiedza każdego.

      Dalej przedstawiam historię tej dziwnej podróży, historię roku trzymającego się ziemi… a może należałoby powiedzieć: mniej niż kiedykolwiek trzymającego się ziemi? I to byłoby bliższe prawdy, nigdy bowiem wcześniej nie latałem tak często bez użycia skrzydeł, jak podczas tych trzynastu miesięcy. Trzynastomiesięczny rok? Tak, ale na to akurat najłatwiej odpowiedzieć.

      Konkluzja? Starsza dama w Bangkoku na pytanie, ile razy w miesiącu odwiedza wróżbitów, odrzekła: "W ogóle do nich nie chodzę. Lubię być zaskakiwana przez życie". Ja zostałem zaskoczony przez życie właśnie dlatego, że poszedłem do wróżbity. Jego przepowiednia jakby przydała mi trzeciego oka, dzięki któremu zobaczyłem rzeczy, ludzi i miejsca, których inaczej bym nie dostrzegł. Tak oto zyskałem niezapomniany rok, który rozpocząłem, siedząc w Laosie w koszu na grzbiecie słonia, a zakończyłem na medytacyjnej macie w buddyjskiej samotni prowadzonej przez dawnego agenta CIA.

      Przepowiednia uratowała mnie też od katastrofy powietrznej. Dwudziestego marca 1993 roku rozbił się w Kambodży helikopter ONZ z piętnastoma dziennikarzami na pokładzie. Pośród nich znajdował się niemiecki kolega, który zajął moje miejsce.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Śmierć, do której nie doszło

      Między sferą tajemną a mną zawsze istniał chłodny i spory dystans. Jak w wielu innych przypadkach, przyczyny tego sięgają jeszcze dzieciństwa, a ta obcość pojawiła się bardzo wcześnie.

      Małą fotografię żołnierza umieściły na dnie czary z wodą, przykryły mi głowę wielkim ręcznikiem i kazały siedzieć w ciemności i wpatrywać się w drgającą, uchwyconą do połowy postać. Same zaś zasiadły w milczeniu i czekały.

      Był to pomysł mojej babki. Powiedziała, że konieczna jest jakaś niewinna duszyczka, a ja najwyraźniej pasowałem jej do tego opisu. Seans odbył się w roku 1943 w naszym domu w Monticelli, robotniczej dzielnicy Florencji. Syn naszej sąsiadki Palmiry zaginął tej nocy w Rosji podczas odwrotu naszych wojsk, a ja miałem ustalić, czy jeszcze żyje, a jeśli tak, to co robi w tym momencie.

      Byłbym uszczęśliwiony, mogąc powiedzieć, że widzę go, jak je obiad przy drewnianym stole w chatce otoczonej śniegami, jednak jedyne, co widziałem, to była poważna twarz wibrująca przy każdym moim oddechu. Mała czarno-biała fotografia przypominała mi zdjęcia spoglądające z marmurowych krzyży na cmentarzu Soffiano, ale wolałem tego nie mówić. To jedno z najwyraźniejszych wspomnień, jakie mam z dzieciństwa; dobrze pamiętam rozczarowanie, gdy zdjęły ze mnie ręcznik i wylały wodę, a Palmira zaczęła suszyć zdjęcie chusteczką. Jedna z kobiet zauważyła, że może to moja wina, gdyż jakoś straciłem już niewinność, co wydawało się jednak mało prawdopodobne w przypadku pięciolatka. Ale kto wie? Poza tym może wcale nie była to porażka, gdyż syn Palmiry nie wrócił z Rosji.

      Po tym pierwszym doświadczeniu z normalną, sceptyczną ciekawością odnosiłem się do świata nadzmysłowego; instynktownie zawsze udawało mi się znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie dla zdumiewających rzeczy, które niekiedy rozgrywały się przed moimi oczyma. Później jako ojciec jeszcze intensywniej musiałem szukać takich wyjaśnień, gdyż dzieci miały bardzo silną potrzebę "zrozumienia".

      W Delhi, dokąd ściągnąłem rodzinę na swe czterdzieste urodziny (zasadziłem w Indiach symboliczne ziarno, a przy tej okazji chciałem zadeklarować swoje pragnienie, by kiedyś