Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tiziano Terzani
Издательство: PDW
Серия: Naokoło świata
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788377856215
Скачать книгу
lat mieszkał w Azji, jako dalekowschodni korespondent "Der Spiegla" donosząc o toczących się tam wojnach i rewolucjach. W roku 1975 jako jeden z nielicznych dziennikarzy europejskich był świadkiem zajęcia Sajgonu przez wojska północnowietnamskie. Przebywając w Chinach w 1984 roku, został aresztowany i wydalony za "działalność kontrrewolucyjną". W roku 1997 jego praca reporterska została uhonorowana Premio Luigi Barzini. Zmarł w roku 2004 w Orsigna, miejscowości pod Apeninami.

      W swoich książkach Terzani dotykał problemów istotnych zarówno dla kontynentu azjatyckiego, jak i całego współczesnego świata. Pierwsza z nich, Pelle di Leopardo, dotyczy końcowej fazy wojny wietnamskiej. Pozostałe to: Giai Phong! La liberazione di Saigon, Holocaust in Kambodscha, In Asia, a także La porta proibita, która została napisana po wydaleniu z Chin, Buonanotte, signor Lenin! – relacja z podróży po Związku Radzieckim w dniach jego rozpadu, Lettere contro la guerra – "listy przeciwko wojnie", Un altro giro di giostra – opowieść o próbach pokonania choroby nowotworowej, która stała się dla autora pretekstem do ucieczki od zachodniego spojrzenia na ludzkie życie, chorobę i śmierć, i ostatnia, napisana wspólnie z synem i wydana już po śmierci Terzaniego, La fine è il mio inizio.

      Powiedział mi wróżbita (Unindovino mi disse) to pierwsza książka Tiziano Terzaniego przełożona na język polski.

      Dla Angeli, zawsze

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Błogosławiona klątwa

      Życie pełne jest sposobności, problem jednak polega na tym, aby je rozpoznać, a to wcale nie jest łatwe. W moim przypadku sposobność miała wszystkie znamiona klątwy: "Strzeż się! Istnieje wielkie ryzyko, że umrzesz w roku 1993. Dlatego nie wolno ci w tym roku latać. Ani razu!". Tak powiedział mi wróżbita.

      Zdarzyło się to w Hongkongu. Na tego starego Chińczyka natknąłem się zupełnym przypadkiem. Owe ponure słowa wywarły na mnie wrażenie, ale specjalnie się nimi nie przejąłem. Była wiosna 1976 roku, więc rok 1993 wydawał się bardzo odległy. Nie zapomniałem jednak tej przepowiedni; przycupnęła gdzieś w zakątku umysłu, niczym pamięć o umówionym spotkaniu, na które nie wiemy jeszcze – udać się czy nie.

      1977… 1987… 1990… 1991. Szesnaście lat wydaje się wiecznością, gdy oceniać je z perspektywy dnia pierwszego. Jak jednak wszystkie lata (z wyjątkiem czasu dojrzewania), także i te minęły nie wiadomo kiedy, i nawet się nie spostrzegłem, gdy był koniec roku 1992. No dobrze, i co teraz robić? Uwierzyć staremu Chińczykowi i przeorganizować swoje życie? Czy też udawać, że nic się nie stało, i wszystko robić po staremu, powtarzając sobie: "Do diabła z wróżbitami i ich głupimi przepowiedniami"?

      Mieszkałem już wówczas w Azji od ponad dwudziestu lat: najpierw w Singapurze, potem w Hongkongu, Pekinie, Tokio i wreszcie w Bangkoku; uznałem, że najlepiej będzie potraktować wróżbę po azjatycku: nie walczyć, lecz się ugiąć.

      – I co, uwierzyłeś? – kpili ze mnie przyjaciele dziennikarze, zwłaszcza ci z Zachodu, którzy w każdej kwestii domagali się jasnej odpowiedzi "tak" lub "nie", nawet wtedy, gdy pytanie było źle postawione, jak w tym przypadku. Nie trzeba wierzyć w przepowiednię pogody, żeby zabrać z domu parasol. Po co kusić los, skoro sam cię przestrzega? Kiedy w ruletce kulka ląduje trzy lub cztery razy po kolei na czarnym polu, niektórzy hazardziści, licząc na statystyczne prawdopodobieństwo, wszystkie pieniądze stawiają na czerwone. Ale nie ja: ja stawiam na czarne. Czyż kulka nie mrugnęła do mnie?

      Zresztą pomysł, by przez rok nie latać, był sam w sobie pociągający: prawdziwe wyzwanie. Właściwie czemu nie uznać, że stary Chińczyk rzeczywiście trzymał klucze do mej przyszłości? Miałem wrażenie, że stawiam pierwsze kroki w zupełnie mi nieznanym świecie, i byłem bardzo ciekaw, dokąd mnie one poprowadzą. Już z tej racji warto było chociażby na moment zmienić swoje obyczaje.

      Przez lata podróżowałem samolotami, a wymagania zawodowe gnały mnie w najbardziej szalone miejsca na świecie, gdzie toczono wojny, wybuchały rewolucje czy wydarzały się straszliwe katastrofy. Oczywiście niejeden raz zapierało mi dech w piersiach: na przykład wtedy, gdy lądowaliśmy z jednym silnikiem w płomieniach lub gdy mechanik zanurzony w awaryjnych drzwiczkach między fotelami walił młotkiem w podwozie, które nie chciało się opuścić.

      Gdybym zlekceważył przepowiednię i latał w roku 1993, na pewno czyniłbym to z odrobinę większym lękiem niż ten, który ostatecznie nawiedza każdego – łącznie z pilotami – kto dużo czasu spędza w powietrzu, ale trzymałbym się ustalonej przez lata rutyny: lotnisko, taksówka, hotel, taksówka, lotnisko. Przestroga wróżbity dawała mi szansę zmienić coś w tej rutynie lub wręcz zmuszała do tego.

      Pojawiał się jednak pewien problem. Czy na rok rozstać się z pracą? Wziąć urlop? Czy pomimo ograniczeń dalej robić swoje? Jak wiele innych zawodów, także dziennikarstwo jest dziś zdominowane przez elektronikę. Kluczową rolę odgrywają komputery, modemy, faksy. Bezpośrednio przesyłane przez satelitę obrazy telewizyjne wyznaczyły nowy standard; w dziennikarstwie prasowym coraz mniej chodzi o refleksję i osobisty namysł, a bardziej o dorównanie doraźności (i powierzchowności) telewizji.

      W dniu masakry na placu Tiananmen CNN nadawała transmisję na żywo z centrum Pekinu i wielu moich kolegów wolało oglądać telewizję w hotelu, niż zobaczyć na własne oczy, co dzieje się kilkaset metrów od nich. W ten sposób lepiej można było śledzić wydarzenia na bieżąco. Co więcej te same obrazy widzieli oddaleni o tysiące kilometrów redaktorzy wydań i one stały się prawdą – jedyną prawdą. Po co szukać innej?

      Co powie mój szef, gdy się dowie, że jego azjatycki korespondent przez cały rok zamierza się obywać bez samolotu? Co pomyśli o facecie, który w roku 1993 postanawia zostać dziennikarzem z początku stulecia: wyruszającym w drogę na wieść o wybuchu wojny i nierzadko docierającym do celu po jej zakończeniu?

      Mogłem poszukać odpowiedzi na te pytania w październiku 1992 roku, kiedy jeden z dwójki redaktorów naczelnych "Der Spiegla" zjawił się przelotem w Bangkoku. Po kolacji, nie owijając w bawełnę, opowiedziałem mu o wróżbicie z Hongkongu i o swym postanowieniu, by przez cały rok 1993 unikać samolotu.

      – To jak mam ci teraz polecić, żebyś leciał do Manili, aby napisać o najnowszym zamachu stanu, czy do Bangladeszu, aby ocenić dokonane przez tajfun spustoszenia? Rób, jak uważasz.

      W sumie jednak moi dalecy szefowie jak zawsze okazali się wielkoduszni i uznali, że mój kaprys może stać się dla "Spiegla" okazją do zyskania nowego typu reportażu. Ich decyzja zdjęła mi z barków jeden ciężar, skoro jednak przepowiednia miała zacząć działać od początku nowego roku, ostateczne postanowienie odkładałem do 31 grudnia, gdziekolwiek tego dnia się znajdę.

      Była to puszcza w Laosie. Na sylwestrową kolację zjadłem omlet z jajkami czerwonych mrówek. Nie było szampana, zamiast niego Nowy Rok powitałem szklanką wody i solennym postanowieniem, by przez następnych dwanaście miesięcy nie poddać się w żadnych okolicznościach chęci latania. Mogłem korzystać ze wszystkich środków transportu z wyjątkiem samolotu, helikoptera czy szybowca.

      Decyzja okazała się znakomita, a rok 1993 – jednym z najbardziej niezwykłych. Przepowiedziano mi śmierć, a tymczasem odżyłem. To, co zrazu wydawało się klątwą, okazało się błogosławieństwem. Rytm moich dni radykalnie się zmienił wraz z tym, jak musiałem podróżować przez Azję i Europę pociągiem, statkiem, samochodem, a niekiedy po prostu na piechotę. Dystanse znowu nabrały właściwych rozmiarów, a ja odzyskałem poczucie odkrywania i przygody.

      Nie mogłem już pognać znienacka na lotnisko, zapłacić kartą kredytową i zostać w mgnieniu oka poniesionym w dowolne miejsce. Znowu musiałem zobaczyć świat jako zawiłą sieć krajów oddzielonych rzekami i morzami, a także granicami, którą pokonać można było, jedynie pokazując wizę, i to nie byle jaką wizę, ale wizę "lądową", jak gdyby osoba nastająca na podróż po powierzchni globu natychmiast ściągała na siebie podejrzenia. Przeniesienie się z jednego miejsca w drugie przestało być kwestią godzin, a nabrało rozmiarów dni i tygodni. Ponieważ musiałem wystrzegać się pomyłek, długi czas ślęczałem przed wyjazdem nad mapami. Góry przestały być pięknymi dekoracjami oglądanymi