Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375652406
Скачать книгу
blu­zę i wy­szedł z bud­ki. Po­sia­dał uspo­so­bie­nie fleg­ma­tycz­ne i nie­ła­two było go czymś za­dzi­wić czy wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi.

      Na­tor­ski za­pro­wa­dził przed­sta­wi­cie­la wła­dzy do swe­go miesz­ka­nia i nie­co te­atral­nym ru­chem wska­zał tru­pa.

      – Pro­szę, niech pan spoj­rzy.

      Mi­li­cjant przyj­rzał się uważ­nie, chwi­lę mil­czał, jak­by za­sta­na­wiał się nad tym, co mu wy­pa­da w ta­kiej sy­tu­acji przed­się­wziąć, wresz­cie od­chrząk­nął urzę­do­wo i po­wie­dział:

      – No cóż… fak­tycz­nie nie­bosz­czyk. To wy­ście, oby­wa­te­lu, tak za­dzia­ba­li tego z bród­ką?

      – Ale skąd­że zno­wu. Nie do­tkną­łem go na­wet

      – Hm. No to w ta­kim ra­zie któż go dźgnął?

      – Nie mam po­ję­cia. Ni­ko­go nie wi­dzia­łem. W miesz­ka­niu by­li­śmy tyl­ko my dwaj. Nie po­tra­fię so­bie tego wy­tłu­ma­czyć.

      Mi­li­cjant po­dra­pał się za uchem.

      – Cu­dów nie ma, pro­szę oby­wa­te­la. O ile fa­cet leży nie­ży­wy z no­żem w ple­cach, to zna­czy, że ktoś go dźgnął. In­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia być nie może. No cóż… trze­ba za­wia­do­mić ko­men­dę. Ma­cie klu­cze od tego miesz­ka­nia?

      – Mam.

      – No to do­bra. Daj­cie mi klu­czy­ki. Lo­kal się za­bez­pie­czy, a wy po­zwo­li­cie ze mną.

      Ze­szli na dół. Mi­li­cjant ze swej bud­ki po­łą­czył się z ko­men­dą.

      – Tyl­ko nie pró­buj­cie ucie­kać, bo da­le­ko nie uciek­nie­cie – zna­czą­co ude­rzył się po ka­bu­rze, w któ­rej tkwił pi­sto­let.

      – Nie mam za­mia­ru ucie­kać – mruk­nął Na­tor­ski.

      Nie cze­ka­li dłu­go. Nie­ba­wem roz­legł się ryk sy­re­ny mi­li­cyj­nej i dwie gra­na­to­we war­sza­wy za­je­cha­ły na Ry­nek Sta­re­go Mia­sta. Z jed­nej z nich wy­sko­czył krę­py blon­dyn w sza­rym gar­ni­tu­rze.

      – Co się tu u was dzie­je? Gdzie zwło­ki?

      – Na Krzy­wym Kole, oby­wa­te­lu po­rucz­ni­ku – za­mel­do­wał służ­bi­ście mi­li­cjant. – A ten oby­wa­tel, któ­re­go za­trzy­ma­łem, to praw­do­po­dob­nie mor­der­ca.

      – Kłam­stwo! – krzyk­nął Na­tor­ski. – Przede wszyst­kim nikt mnie nie za­trzy­my­wał, tyl­ko ja sam za­wia­do­mi­łem mi­li­cję, a po dru­gie nie mam z tą spra­wą nic wspól­ne­go. Je­że­li pan so­bie ży­czy, mogę na­tych­miast wy­ja­śnić całą sy­tu­ację.

      Blon­dyn po­wstrzy­mał go ru­chem ręki.

      – Nie te­raz. Póź­niej. Idzie­my, sier­żan­cie.

      Wsie­dli do wozu i pod­je­cha­li przed dom, w któ­rym miesz­kał Na­tor­ski.

      I za­czę­ło się nor­mal­ne urzę­do­wa­nie. Fo­to­graf raz po raz bły­skał lam­pą, zdej­mo­wa­no od­ci­ski pal­ców, prze­szu­ki­wa­no miesz­ka­nie. Wszy­scy cze­ka­li na le­ka­rza. Blon­dyn w sza­rym gar­ni­tu­rze za­da­wał krót­kie, szyb­kie py­ta­nia.

      – Pan jest wła­ści­cie­lem tego miesz­ka­nia?

      – Tak.

      – Pań­ski za­wód?

      – Ad­wo­kat.

      Wska­zał na tru­pa, któ­re­go do­tych­czas nikt nie ru­szył.

      – Kim był ten czło­wiek?

      – Nie wiem. Nie zna­łem go.

      – To dla­cze­go go pan za­mor­do­wał?

      – Ależ na mi­łość bo­ską, ja go nie za­mor­do­wa­łem! – krzyk­nął Na­tor­ski. – Tłu­ma­czę wam prze­cież, że nie mam nic wspól­ne­go z tą spra­wą.

      – Więc kto go za­mor­do­wał?

      – Nie wiem. Wy­sze­dłem do kuch­ni po wodę, a kie­dy wró­ci­łem…

      – Kto, oprócz was, był w miesz­ka­niu?

      – Nie było ni­ko­go.

      Blon­dyn gwizd­nął przez zęby.

      – Nie było ni­ko­go. A więc usi­łu­je pan we mnie wmó­wić, że ten czło­wiek sam so­bie wbił nóż w ple­cy. Sły­szał pan o ta­kim sa­mo­bój­stwie, bo ja nie?

      – Ależ ja wca­le nie twier­dzę, że to było sa­mo­bój­stwo.

      – No więc co? Cud? Ze­msta z za­świa­tów? Nie bądź­my dzieć­mi, pa­nie me­ce­na­sie.

      – Ależ za­pew­niam pana, że…

      – No do­bra, do­bra. Zo­ba­czy­my.

      Na­resz­cie przy­je­chał le­karz. Na jego wi­dok Na­tor­ski krzyk­nął ra­do­śnie.

      – An­drzej!

      Ziem­ba ser­decz­nie uści­snął przy­ja­cie­la.

      – Jak się masz, Eu­sta­chy? Kopę lat. Nie wi­dzia­łem cię od wie­ków. Co się z tobą dzie­je? Nie­tę­go wy­glą­dasz. Nie wie­dzia­łem, że pra­cu­jesz te­raz w mi­li­cji.

      – Wca­le nie pra­cu­ję w mi­li­cji.

      – Więc co ty tu ro­bisz?

      – To moje miesz­ka­nie.

      – W two­im miesz­ka­niu…? Jak­żeż to się sta­ło? Kto to zro­bił?

      – Ba, że­bym to ja wie­dział. Na ra­zie wszy­scy przy­pusz­cza­ją, że ja za­mor­do­wa­łem tego czło­wie­ka.

      Ziem­ba po­tarł źle ogo­lo­ny pod­bró­dek, na któ­rym wy­raź­nie już ry­so­wał się ciem­ny cień za­ro­stu.

      – Do li­cha – po­wie­dział w za­my­śle­niu. – Do li­cha. No, po­cze­kaj, mu­szę za­brać się do ro­bo­ty. Po­tem po­ga­da­my.

      Przez dłuż­szą chwi­lę pra­co­wał w zu­peł­nym mil­cze­niu. Ba­dał tru­pa bar­dzo uważ­nie, za­pi­sy­wał coś w no­te­sie. Wresz­cie wy­pro­sto­wał się i spy­tał:

      – Czy ktoś przed moim przy­by­ciem ru­szał zwło­ki?

      – Nie, nikt – za­pew­nił go blon­dyn.

      Ziem­ba zwró­cił się do Na­tor­skie­go.

      – Naj­le­piej chy­ba bę­dzie, je­że­li za­dzwo­nię do Do­wna­ra. To do­bry fa­cho­wiec. Cała ta spra­wa wy­da­je mi się tro­chę dziw­na. Trze­ba zro­bić sek­cję – wy­cią­gnął rękę w kie­run­ku te­le­fo­nu.

      – Nie­czyn­ny – po­wie­dział Na­tor­ski.

      Ziem­ba pod­niósł słu­chaw­kę.

      – Dla­cze­go mó­wisz, że nie­czyn­ny?

      – Bo nie było