Czy suchość powietrza? Czy woda wapienna? Czy też po prostu nadszedł moment nieunikniony, w którym moje lata przebiły się przez kłamstwo mej młodzieńczej cery? Ośmieszony, upokorzony jakością tego cierpienia, zrozumiałem, wpatrując się we własną twarz, że oto koniec, kres, finał, kropka i punkt! Na szosach, wychodzących z La Falda, istnieje granica, na której kończą się światła domków i hoteli a zaczyna ciemność przestrzeni, łamiącej się we wzgórza i zarośniętej karłowatymi drzewkami, przestrzeń karłowata, połamana, jakby kaleka i skażona. Nazwałem za Conradem tę granicę „smugą cienia” i gdy nocami przekraczałem ją, udając się do Valle Hermoso, wiedziałem że wchodzę w śmierć, o, śmierć nieznaczną, delikatną i powolną, jeśli chcecie, ale w konanie… że ja sam jestem starzeniem się i żywą śmiercią, która udaje życie, która jeszcze chodzi, mówi, nawet zabawia się, nawet używa, a jednak jest naprawdę żywotna już tylko jako stopniowe urzeczywistnianie śmierci. Jak Adam wygnany z raju, tak ja zapuszczałem się w ciemność, poza smugą cienia, wyzuty z życia, które tam, poza mną rozkoszowało się sobą w promieniach łaski. Tak, mistyfikacja musiała się wydać, pewnego dnia musiało się urwać to nieprawne i spóźnione przebywanie w życiu rozkwitającym i oto teraz jestem starzeniem się, ja, zatruty, ja, wstrętny, ja – dorosły! A to napełniało mnie okropnym przerażeniem, gdyż rozumiałem, że już ostatecznie jestem wyrzucony z czaru i że nie mogę się podobać naturze, tak, jeżeli młodość mniej lęka się życia to dlatego, że sama jest życiem pociągającym, zniewalającym, czarującym i wie ona, że jest sympatyczna i może liczyć na życzliwość… To więc był powód, dla którego tak garnąłem się do rozkwitania, ale teraz, na tej ziemi nagle oschłej i pod sklepieniem bezlitosnym gwiazd, musiałem wytrzymać napór bytu, sam będąc bytem skażonym, nie mogąc zjednać sobie niczego – niepociągający!
I tu okazuje się jakim wyzwoleniem jest płeć, to rozłamanie na mężczyznę i kobietę… Gdy bowiem, u kresu mej krzyżowej drogi, dobijałem do wiadomej willi, gdzie oczekiwała na mnie moja przyjaciółka, cała panorama mego losu zmieniała się i było to jak wtargnięcie innej, nowej siły, wywracającej całą moją „konstelację” do góry nogami. Siły obcej! Oczekiwała tam na mnie młodość, ale inna, wcielona w kształt ludzki, ale odmienny od mego – i te ramiona, zarazem identyczne i egzotyczne, czyniły mnie naraz kimś innym, zmuszały abym w tych objęciach zgrał się z obcością jako jej uzupełnienie. Kobiecość nie żądała ode mnie młodości, lecz męskości, i ja stawałem się tylko mężczyzną, zaborczym, zdolnym posiadać, anektującym cudzą biologię. Potworność męskości, nie liczącej się z własną brzydotą, nie dbającej o podobanie się, będącej aktem ekspansji i gwałtu i – przede wszystkim – panowania, ta pańskość szukająca tylko własnego zadowolenia… być może przynosiło mi to chwilową ulgę… to było jak gdybym przestał być istotą ludzką, trwożną, zagrożoną, a stał się panem, posiadaczem, suwerenem… i ona, kobieta, we mnie chłopca mężczyzną zabijała. Ale nie trwało to długo.
Trwało póki Byt rozdzielał się, mocą płci, na dwa bieguny. Gdy nad ranem wracałem do domu w chłodnym przedświcie, wszystko dookoła mnie znów zasklepiało się w okręg, przed którym nie było ucieczki – czułem się jak oszust lub jak ktoś kto padł ofiarą oszustwa – i świadomość umierania znów wdzierała się we mnie. Byłem już opatrzony znakiem negatywnym. Byłem w opozycji do życia. Kobieta nie była w stanie uratować mnie, kobieta mogła mnie zbawić tylko jako mężczyznę, ale ja przecież byłem także istotą żywą po prostu, niczym więcej. I znów powracało pragnienie młodości „mojej”, to jest takiej, jak ja, tej która powtarzała się obecnie w innych, młodszych… to więc było dla mnie jedyne miejsce życia, w którym działo się kwitnienie, moje kwitnienie, to coś absolutnie urzekającego, czego byłem pozbawiony. Wszystko inne było upokorzeniem, było kompensacją. To był jedyny triumf, jedyna radość w ludzkości potwornej, zdartej, znużonej, zrozpaczonej i zhańbionej. Znajdowałem się wśród potworów, ja – potwór. Rozglądając się po domkach, rozrzuconych w dolinie, pełnych byle jakich chłopców, śpiących banalnym snem, myślałem, że tam do nich przeniosła się moja ojczyzna.
Powróciłem do Buenos Aires w przeświadczeniu, że nic mi nie pozostaje… nic przynajmniej co by nie było surogatem. Jechałem z moją upokarzającą tajemnicą, której wstydziłem się zwierzyć komukolwiek, gdyż było to „niemęskie” a ja, mężczyzna, byłem przecież poddany mężczyznom – i huczny a rubaszny śmiech tych szorstkich samców groził mi za to jedno, że się wyłamałem z ich zaborczego kodeksu. W Rosario pociąg zaroił się dwudziestolatkami, to marynarze wracali do bazy w Buenos Aires.
Na razie dość, już ręka mnie boli od pisania. Ale nie na tym koniec moich wspomnień z owych jeszcze niedawnych lat w Argentynie.
[15]
Niedziela
Chcę dopowiedzieć resztę o mojej przeszłości argentyńskiej.
Wiecie już w jakim stanie ducha przybyłem z La Falda do Buenos Aires.
Byłem wówczas o tysiące mil od literatury. Sztuka? Pisanie? Ależ to wszystko pozostało na tamtym kontynencie i jak zabite deskami, skonane… a ja, Witoldo, wprawdzie przedstawiałem się czasem jako escritor polaco, niemniej byłem już tylko jednym z wydziedziczonych, jakich wielu gościła ta pampa, wysiedlonych nawet z tęsknoty za przeszłością. Ja zerwałem… i wiedziałem, że literatura nie mogłaby zapewnić mi w rolniczo-hodowlanej Argentynie ani sytuacji społecznej, ani dobrobytu materialnego. Więc po co? Jednakże, w drugiej połowie 1946 roku (gdyż czas upływał) znalazłszy się po raz nie wiem który z wypróżnioną zupełnie kieszenią i nie wiedząc skąd załapać nieco grosza, wpadłem na następujący pomysł: poprosiłem Cecylię Debenedetti aby sfinansowała przekład Ferdydurke na hiszpański i zastrzegłem sobie sześć miesięcy na wykonanie zadania. Cecylia zgodziła się chętnie. Zabrałem się więc do pracy, która tak wyglądała: naprzód ja tłumaczyłem, jak mogłem, z polskiego, a potem zanosiłem maszynopis do kawiarni Rex, gdzie moi przyjaciele argentyńscy przerabiali wraz ze mną zdanie po zdaniu, szukając słów właściwych, walcząc ze składnią, z nowotworami, z duchem języka. Ciężka robota, którą rozpocząłem bez zapału po to tylko aby przeżyć jakoś najbliższe miesiące, a oni, ci amerykańscy pomocnicy, przystępowali do tego z rezygnacją, ot, chodziło o zrobienie „gauczady” ofierze wojny. Ale, gdy przetłumaczyliśmy kilka pierwszych stronic, Ferdydurke, książka już dla mnie umarła, leżąca przede mną