Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów. A z tego wynika, że nie w sumieniu jednostki tkwi sprężyna działania, lecz w tym stosunku, który wytwarza się między nią a innymi ludźmi. Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg a nawet szatan są nieważni, gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek. Na całej przestrzeni książki Camusa nie odnajduję tej prostej prawdy: że grzech jest odwrotnie proporcjonalny do ilości ludzi, którzy mu się oddają – i ta deprecjacja grzechu i sumienia nie odzwierciedla się w dziele, które dąży do ich wyolbrzymienia. Camus także, śladami innych, wydobywa człowieka z masy ludzkiej, a nawet z obcowania z drugim człowiekiem, konfrontując duszę pojedynczą z egzystencją – to tak wygląda jakby rybę wydobył z wody.
Myśl jego jest zbyt indywidualistyczna, zbyt abstrakcyjna. Od dawna już ta rasa moralistów wydaje mi się zawieszona w próżni. Jeśli chcecie abym nie zabijał, i nie prześladował, nie usiłujcie mi tłumaczyć, że bunt jest „afirmacją wartości” – spróbujcie raczej rozładować sieć napięć, które wytworzyły się między mną a innymi, ukażcie, jak jej nie ulegać. Sumienie? Wprawdzie mam sumienie, ale jak wszystko we mnie, jest ono raczej pół-sumieniem i niedosumieniem. Jestem pół-ślepy. Jestem lekkomyślny. Jestem byle jaki. Camus, drapieżny znawca świata niższego, jeden z tych, którzy najlepiej potrafili oddać „lukę” królującą w naszym nieuczłowieczeniu – a jednak i on szuka zbawienia w wysublimowanych formułkach.
Dlaczego, czytając moralistów, zawsze mam wrażenie, że im wymyka się człowiek? Bezsilny, abstrakcyjny i teoretyczny wydaje mi się morał – jak gdyby prawdziwa nasza egzystencja urzeczywistniała się gdzieś poza nim. Zapytuję: czy to sam Camus przemawia do mnie w tej książce, czy pewna szkoła myślenia moralnego, która wytworzyła się na ziemi francuskiej zbiorowym wysiłkiem rozmaitych Pascalów – i oni ten instrument, wydoskonalony i wyostrzony usilną pracą tylu myślicieli, aplikują tak oto bezpośrednio mnie i innym ludziom? Nie jestże to morał wyspecjalizowany? Rozbudowany? Rzekłbym, przesadnie głęboki? Nadmierny? Przerastający? Morał, będący nie tylko dziełem ludzi o specjalnie wysubtelnionym poczuciu głębi, lecz w dodatku wzajemnie siebie w nim doskonalących. Ich myśl tylko z pozoru jest indywidualistyczna – zajmuje się jednostką, ale nie jest tworem jednostki.
Co chwila namiętność Camusa rozbija ten szkielet i wówczas oddycham. Niemniej męczy mnie owo sumienie wyśrubowane, które mi podsuwa, sumienie ostateczne i kosmiczne. Jak ożywić moralność, odebrać jej ten aspekt teorii, jak sprawić, aby trafiała do mnie, do człowieka? Na próżno Camus chce mi pogłębić sumienie. Mój problem, to nie doskonalenie mojego sumienia, a to przede wszystkim, jak dalece moje sumienie jest moim. Albowiem sumienie, jakim dzisiaj dysponuję jest tworem kultury, a kultura jest czymś co wprawdzie z ludzi powstało, ale z człowiekiem bynajmniej nie jest identyczne. I tu chcę powiedzieć: stosując do mnie ten wytwór zbiorowy, nie traktujcie mnie jak gdybym był samoistną duszą w kosmosie – droga do mnie wiedzie poprzez innych ludzi. Jeśli chcecie przemówić do mnie skutecznie, nigdy nie mówcie do mnie wprost.
Samotność, bijąca z Camusa, męczy niemniej od marksistowskiego, suchego, kolektywizmu. Im prawdziwsze są wartości tej książki, tym bardziej męczy. Podziwiam, zgadzam się, podpisuję się pod tym, popieram – a jednocześnie odnoszę się do własnej mojej afirmacji z niedowierzaniem.
W tym kierunku idę – i nie dlatego żebym chciał, ale że muszę.
[5]
Sobota
Wczoraj u Gośki na garden party petites tables thé dansant przechwalałem się do przesytu swoim drzewem genealogicznym i przechwalałem się w obliczu wszystkich obecnych, raz ciężko i grubo, to znowu cienko, potem nachalnie i tubalnie, potem znów kręto i dookoła Wojtek, potem znów ujmująco, a dalej namiętnie, lub też naukowo, i tak przechwalałem się aż w końcu Hala z Zosią ze sztucznym poziewaniem zawołały: – Na miłość boską, przestań nudzić, przecież to nikogo nie obchodzi!
Niedziela
Gdy to zawołały, powiedziałem: – Wyobraźcie sobie! Wszak wiadomo że nie jestem hrabią. A jednak przed kilku laty ogłosiłem się hrabią w kawiarni Rex, dokąd chodzę co wieczór, i przez dłuższy czas wołano mnie do telefonu „conde Gombrowicz” – przez dłuższy czas tylko – gdyż w ręce moich przyjaciół z Café Rex wpadł tom Braci Karamazow Dostojewskiego w którym przeczytali że każdy Polak podróżujący za granicą jest hrabią.
Zaledwie to powiedziałem, rzekł jeden z obecnych: – Cóż za mania w panu, cóż za chęć nieustająca kompromitowania imienia polskiego przed cudzoziemcami!
– Ha! – zawołałem. – Ja wcale nie dla kompromitowania, ja dlatego że to przyjemnie!
A na to Ira z Mają i z Lusią zawołały:
– Ależ, Witoldzie, ależ prosimy cię bardzo, ależ nie będziesz nam wmawiał, że człowiek jak ty, że ktoś na twoim poziomie hołduje takim głupstwom! A Fila dodała: – Wszak jesteś pisarzem, a to więcej znaczy niż gdybyś był hrabią.
Wówczas…
Wówczas…
Wówczas…
Spojrzałem na nie jakoś dziwnie tym wzrokiem moim łazarzowatym samoobnażenia i nędzy – i powiedziałem szczerze na bosaka.
– Wolę być uważany za hrabiego tout court niż za hrabiego sztuk pięknych, markiza intelektu i księcia literatury.
I zawołały chórem: – Jak ty się zgrywasz!
Poniedziałek
Ale te rozmowy u Gośki przypominają mi inne, u Zygmuntów, przeżycie. Tak, tak, wtedy na tym wieczorze wcale nieźle zareferowałem siebie! Przyszedłem późno, gdy wieczór był już w swoim apogeum i – wszedłszy – usiadłem w bocznym pokoju rozmawiając z Krysią i z Jolantą, oraz z Ireną. Ale zjawienie się moje nie przeszło niepostrzeżenie i dwie, trzy osoby przysiadły się do nas a po chwili już wszyscy prawie, już całe grono tych Polaków… ciekawych… spragnionych… zasłuchanych… łowiących z natężeniem moje słowa, ach, raczej niedbałe, ale ostre i z hamowanym rzucane podnieceniem. O czymże mówiłem? Mówiłem, gdyż tak wynikło z toku pogawędki, o faustowskiej i apolińskiej koncepcji człowieka i o decydującej dla współczesności roli baroku, a mówiłem z tą wewnętrzną, szlachetną wibracją genialności, która narzuca przemożnie zwykłemu życiu własną, wyższą rację. Surowość moja („Nie, tego nie wolno wam powiedzieć!”) łączyła się z tajemnicą („Czym jest niepokój?”) i z kategorycznością wodza duchowego („Oto droga i po tej linii – linii krzywej – musimy iść!”). A światła przyćmiono. Więc w pewnej chwili słuchacze, oczarowani moim mrocznym lśnieniem, jęli się domagać abym powiedział czym jest sztuka, na czym polega sztuka, co to jest sztuka? – i te pytania opadły mnie jak psy mnie opadały gdym niegdyś, przed laty, zajeżdżał przed dwór we Wsoli. Odrzekłem:
– Nie, tego wam nie powiem!
Dodałem:
– To mogę powiedzieć tylko osobie równej mnie rangą. W tym towarzystwie – tylko jednej osobie.
Zapytano: – Komu?
– Tylko jej – odrzekłem, wskazując jedną z pań – tylko jej, bo ona jest księżną!
Wtorek
Ta