Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375654899
Скачать книгу
Twoja teściowa jest zdrowa jak ryba. Nie miała żadnego ataku serca. Kalinowska wcale do nas nie dzwoniła. Nic nie wiedzą o Joannie.

      Rosicki utkwił niespokojne spojrzenie w twarzy przyjaciela.

      – Adam, co to wszystko znaczy?

      – A bo ja wiem – Kruszewski zapalił papierosa i rozejrzał się po pokoju.

      – Popielniczka jest w kuchni – powiedział Rosicki.

      Kruszewski wyszedł. Kiedy wrócił, Rosicki się ubierał.

      – Chcesz wyjść z domu?

      – No chyba. Przecież muszę coś robić. Muszę szukać Joanny!

      – Ale lekarz nie pozwolił ci wstawać!

      – Gwiżdżę na lekarza. Nie mogę tak leżeć bezczynnie.

      – Powiedz tylko, gdzie właściwie masz zamiar jej szukać?

      Rosicki, który zasznurował już jeden but, podniósł głowę i otarł spocone czoło.

      – To prawda. Gdzie jej będę szukał – powiedział cicho. – Może zawiadomić milicję? Jak myślisz?

      Kruszewski zgasił papierosa i przysunął swoje krzesło bliżej tapczanu.

      – Słuchaj, Edziu – zniżył głos, jakby się obawiał, że ktoś może go podsłuchać – trzeba się nad tym spokojnie zastanowić. Ktoś wywołał Joannę od nas pod pozorem, że jej matka jest chora.

      – Ale kto to mógł zrobić i w jakim celu?

      – Ba. Na to pytanie nikt ci chyba nie odpowie. Musimy się zastanowić nad taką sprawą: czy Joanna była wtajemniczona w tę mistyfikację z chorobą matki, czy też nie?

      – Joanna? Mistyfikacja? O czym ty właściwie mówisz? Dlaczego?

      Kruszewski położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

      – Przecież my dwaj nie musimy się czarować, prawda?

      – O co ci chodzi?

      – Wiem, że ty i Joanna już od dłuższego czasu niezbyt dobrze ze sobą żyjecie. A może Joanna ma kogoś?

      – A gdyby nawet, no to co z tego?…

      – Może chciała się urwać z przyjęcia i w porozumieniu ze swoim przyjacielem zaaranżowała ten fikcyjny telefon? Nie przypuszczała, że ja pojadę rano do Anina.

      Rozległ się energiczny dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych. Spojrzeli niespokojnie po sobie. Kruszewski podniósł się i poszedł otworzyć. Zobaczył dwóch mężczyzn w mundurach milicyjnych.

      – Czy tu mieszka obywatel Edward Rosicki?

      – Tak – odpowiedział cicho Kruszewski.

      Rozdział II

      Kapitan Ignacy Suchecki niczym nie przypominał legendarnego Sherlocka Holmesa czy też jakiegoś filmowego asa wywiadu. Średniego wzrostu, szczupły, twarz miał okrągłą, dziecinnie rumianą, promieniejącą optymizmem i radością życia. Nieduży, kartoflowaty nos, leciutko zadarty do góry, nadawał tej twarzy wyraz naiwnego zaciekawienia, a łagodne, niebieskie oczy patrzyły na świat jakby z pewnym zdziwieniem, połączonym z dobrotliwym pobłażaniem dla tego wszystkiego, co się na tym świecie dzieje. Nikt nigdy nie słyszał, żeby kapitan Suchecki podnosił głos czy też, żeby się z kimś sprzeczał. Był cichy, zgodny, uczynny. Chętnie usuwał się w cień, nie dbając o własne interesy i karierę. Mogło się zdawać, że to jest człowiek, który absolutnie nie nadaje się do pracy w milicji, a tym bardziej w wydziale śledczym. Były to jednak tylko pozory, bo w rzeczywistości…

      „Mały Ignaś” albo „Szarada”, jak go nazywali koledzy w komendzie, miał swój własny system prowadzenia śledztwa i przesłuchań. Wierzył bez zastrzeżeń we wszystko, co mówił podejrzany, a przynajmniej genialnie udawał, że wierzy. To całkowicie dezorientowało przestępców, którzy byli przyzwyczajeni do tego, że każde ich słowo było poczytywane za kłamstwo. Ten dobrotliwy, życzliwie uśmiechnięty i bezkrytycznie wierzący w najbardziej nieprawdopodobne „legendy” oficer śledczy peszył ich, niepokoił i całkowicie zbijał z tropu. W związku z tym krążyła w komendzie następująca anegdota: pewnego razu Suchecki przesłuchiwał notorycznego bandytę i włamywacza, który opowiadał niestworzone historie, kłamiąc w żywe oczy i zaprzeczając oczywistym faktom. „Mały Ignaś” tak znakomicie odegrał swą rolę i z taką naiwną ufnością „wierzył” we wszystko, że wreszcie bandzior załamał się i wybuchnął: – Niechże pan nie wierzy w te łgarstwa, panie kapitanie kochany. Czy pan, jak pragnę Boga, nie widzi, że ja z pana balona robię? Odsiedzę swoje, mówi się trudno, ale sumienie mi nie pozwala takiego sympatycznego faceta, jak pan kapitan, tak ordynarnie obełgiwać. Niech już będzie. To faktycznie ja włamałem się do tej spółdzielni. – Sceptycy twierdzili, że włamywacz zdążył przed przesłuchaniem „zatankować” pół litra cytrynówki i dlatego miał takie czułe sumienie, ale fakt pozostaje faktem, że Suchecki rozpracował swojego „klienta”, i sprawę dość precyzyjnego włamania wyjaśnił szybciej aniżeli się można było tego spodziewać.

      Należy tu jeszcze wyjaśnić, że przezwisko „Szarada” powstało stąd, iż „łatwowierny” kapitan bardzo często używał tego słowa. Mówił: „to skomplikowana szarada” albo „to przedziwna szarada”, albo „to trudna do ugryzienia szarada”.

      Teraz Suchecki szedł wolno po schodach, a za nim jeszcze wolniej posuwał się porucznik Grabik. Nie śpieszyli się. Rozmowa, którą mieli odbyć, nie należała do najprzyjemniejszych.

      Zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi numerem siedemnaście. Na mosiężnej, poczerniałej tabliczce wygrawerowany był napis: JOANNA I EDWARD ROSICCY.

      Porucznik Grabik energicznie nacisnął dzwonek, tak jakby w ten sposób chciał sobie dodać otuchy.

      Drzwi otworzył im wysoki, barczysty mężczyzna, przy którym Suchecki wyglądał nie tylko jak mały, ale jak maleńki Ignaś. Cóż znaczyły jego sześćdziesiąt cztery kilogramy wobec dziewięćdziesięciu paru kilogramów tego olbrzyma.

      – Czy tu mieszka obywatel Edward Rosicki?

      – Tak – odpowiedział cicho Kruszewski.

      – Czy to pan?

      – Nie. Ja jestem jego przyjacielem. Pan Rosicki leży chory.

      – Przykro mi – uśmiechnął się przepraszająco Suchecki – ale musimy zobaczyć się z panem Rosickim w bardzo ważnej sprawie.

      Kruszewski odsunął się i wpuścił ich do przedpokoju.

      – Proszę. Panowie pozwolą. Zaraz zawiadomię mojego przyjaciela, że panowie chcą się z nim widzieć.

      Rosicki siedział na tapczanie i nerwowo zapinał guziki przy piżamie. Na widok milicjantów poruszył się gwałtownie, jakby chciał wstać.

      – Co się stało? Czy coś z Joanną? Wypadek?

      Kruszewski przysunął krzesła. Usiedli.

      – Przykro mi – powiedział Suchecki – ale mamy dla pana złe wiadomości. Pańska żona nie żyje.

      Rosicki patrzył na oficerów, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów.

      – Nie żyje? Joanna? Jak to nie żyje? Dlaczego? Wypadek? Samochód?

      – Nie, to nie był wypadek. Pańska żona została zamordowana.

      Rosicki parokrotnie potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić z siebie jakiś niewidzialny ciężar.

      – Niemożliwe… niemożliwe. To nie może być prawda.

      Suchecki rozłożył ręce.

      – Niestety, to prawda, smutna prawda. Zidentyfikowaliśmy zwłoki.