Kosmos. Witold Gombrowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Witold Gombrowicz
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308051269
Скачать книгу
image target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_24a043fb-11bd-5001-bde5-067e064c6937.jpg" alt="Okładka"/>

      Wydawnictwo Literackie

      Kraków 2013

      Posłowie

       Jerzy Franczak

       Kosmosiumberg

      Spis treści

       Karta redakcyjna

       I

       II

       III

       IV

       V

       VI

       VII

       VIII

       IX

       Posłowie. Jerzy Franczak: Kosmosiumberg

       Ważniejsze studia o Kosmosie

       Przypisy

      Opieka redakcyjna: MARIA ROLA / ANITA KASPEREK

      Projekt okładki i układ typograficzny: PRZEMYSŁAW DĘBOWSKI

      Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT

      Skład i łamanie: Edycja

      Tekst Kosmosu oparto na wydaniu:

       Witold Gombrowicz, Dzieła, red. nauk. Jan Błoński, t. V Kosmos, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986

       Tekst opracowała Barbara Górska

      Copyright © 1986, 1994, Rita Gombrowicz & Institut Littéraire

       All rights reserved

       © Copyright by Wydawnictwo Literackie, 1986, 1994

      ISBN 978-83-08-05126-9

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

       ul. Długa 1, 31-147 Kraków

       tel. (+48 12) 619 27 70

       fax. (+48 12) 430 00 96

       bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

       e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      I

      Opowiem inną przygodę dziwniejszą...

      Pot, idzie Fuks, ja za nim, nogawki, obcasy, piach, wleczemy się, wleczemy, ziemia, koleiny, gruda, błyski ze szklistych kamyczków, blask, upał brzęczy, gorąco drgające, czarno od słońca, domki, płoty, pola, lasy, ta droga, ten marsz, skąd, jak, dużo by gadać, prawdę mówiąc byłem zmęczony ojcem i matką, w ogóle rodziną, zresztą chciałem odwalić przynajmniej jeden egzamin, a też zaczerpnąć zmiany, wyrwać się, pobyć gdzieś daleko. Wyjechałem do Zakopanego, idę Krupówkami, zastanawiam się jaki by pensjonacik niedrogi wytrzasnąć i spotykam Fuksa, ryża morda wyblakła blond, wyłupiasta, spojrzenie wysmarowane apatią, ale ucieszył się, i ja się ucieszyłem, jak się masz, co tu robisz, szukam pokoju, ja także, mam adres – powiedział – dworku, gdzie i taniej, bo daleko, prawie już na gołej wsi. Idziemy więc, nogawki, obcasy w piachu, droga i gorąc, patrzę w dół, ziemia i piasek, iskrzą się kamyczki, raz, dwa, raz, dwa, nogawki, obcasy, pot, śpik w oczach niewyspanych z pociągu i nic prócz kroczenia tego oddolnego. Stanął.

      – Wypoczniemy?

      – Daleko jeszcze?

      – Niedaleko.

      Rozejrzałem się i zobaczyłem to, co było do zobaczenia i czego nie chciało mi się widzieć, bo tyle razy widziałem: sosny i płoty, świerki i domki, zielska i trawa, rów, ścieżki i grządki, pola i komin... powietrze... i błyszczało od słońca, ale czarne, czerń drzew, szarość ziemi, przyziemna zieleń roślin, wszystko dość czarne. Pies zaszczekał, Fuks skręcił w krzaki.

      – Chłodniej.

      – Chodźmy.

      – Zaraz. Można by sobie przysiąść chwileczkę.

      Zapuścił się trochę głębiej w krzaki, gdzie otwierały się wnęki, wgłębienia, zaciemnione splecioną u góry leszczyną i konarami świerków, zapuściłem wzrok w rozgardiasz liści, gałązek, plam świetlnych, zagęszczeń, rozziewów, parć, skosów, uchyleń, zaokrągleń, diabli wiedzą, w przestrzeń plamistą, która nacierała i umykała, ucichała, narastała, bo ja wiem co, utrącała, rozwierała... zgubiony i zlany potem czułem ziemię czarną i gołą, od dołu. Tam między gałązkami coś tkwiło – coś sterczało odrębnego i obcego, choć niewyraźnego... i temu przyglądał się też mój kompan.

      – Wróbel.

      – Acha.

      Był to wróbel. Wróbel wisiał na drucie. Powieszony. Z przechylonym łebkiem i rozwartym dzióbkiem. Wisiał na kawałku cienkiego drutu, zahaczonego o gałąź.

      Szczególne. Powieszony ptak. Powieszony wróbel. Ta ekscentryczność krzyczała tutaj wielkim głosem i wskazywała na rękę ludzką, która wdarła się w gąszcz – ale kto? Kto powiesił, po co, jaki mógł być powód?... myślałem w gmatwaninie, w tym rozrośnięciu obfitującym w milion kombinacji, a trzęsąca jazda koleją, noc hucząca pociągiem, niewyspanie, powietrze, słońce, marsz tutaj z tym Fuksem i Jasia, matka, chryja z listem, moje „zamrażanie” starego, Roman, zresztą i kłopoty Fuksa z szefem w biurze (o których opowiadał), koleiny, grudy, obcasy, nogawki, kamyczki, liście, wszystko w ogóle przypadło naraz do tego wróbla, jak tłum na kolanach, a on zakrólował, ekscentryk... i królował w tym zakątku.

      – Kto by go mógł powiesić?

      – Jakiś dzieciak.

      – Nie. Za wysoko.

      – Chodźmy.

      Ale nie ruszał się. Wróbel wisiał. Ziemia była goła, ale miejscami nachodziła ją trawa krótka, rzadka, walało się tu sporo rzeczy, kawałek zgiętej blachy, patyk, drugi patyk, tektura podarta, patyczek, był też żuk, mrówka, druga mrówka, robak nieznany, szczapa i tak dalej i dalej, aż ku zaroślom u korzeni krzaków – on przyglądał się temu, podobnie jak ja. – Chodźmy. Ale jeszcze stał, patrzył, wróbel wisiał, ja stałem, patrzyłem. – Chodźmy. – Chodźmy. Nie ruszaliśmy się jednak, może dlatego, że już za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia... a teraz to stawało się już cięższe, bardziej nieporęczne... my z tym