– Nisia, co ty tu…? – zaczął doktor, wyskakując z samochodu. I umilkł, przyglądając się przyjaciółce z rosnącym niepokojem.
Trupio blada, wychudła twarz, podkrążone oczy, drżące ręce i… uniósł nagle brwi, a potem sam zbladł, widząc plamy krwi na nagich nogach kobiety.
– Co się stało? – wydusił. – Jesteś ranna? Miałaś wypadek? Ktoś cię… skrzywdził?
Pokręciła głową. Czarne dziury, którymi zdawały się jej oczy, patrzyły na niego błagalnie. Dłonie zaczęły mu się lekko trząść, gdy walczył z kłódką. Nawet jeśli ona zaprzeczyła, czuł, że stało się coś bardzo złego. I był coraz bardziej pewien, że stał za tym niejaki Jeremi Wiśniowski. Wreszcie odepchnął skrzydła bramy i zwrócił się łagodnie do kobiety:
– Chodź, zrobię ci herbaty i wszystko mi opowiesz, dobrze?
Ruszyła w stronę drzwi bez słowa. Niczym głuchy, oniemiały zombie, weszła do środka, ostrożnie ściągnęła płaszcz i wtedy… wtedy je zobaczył. Zabandażowane nadgarstki. I zakrwawioną sukienkę. I ślady krwi na płaszczu, nogach i butach. I wiedział już wszystko.
Pobladł, jakby to on parę godzin wcześniej wykrwawiał się w ciemnej łazience. Zacisnął zęby tak silnie, aż zgrzytnęło. Przez chwilę walczył ze sobą, żeby nie wybuchnąć, a potem syknął:
– Coś ty zrobiła?!
W odpowiedzi wzruszyła ramionami. A jego szlag trafił. Chwycił ją za ramię, wbił palce w mięśnie tak, żeby zabolało i powtórzył głosem zduszonym przez wściekłość:
– Coś ty, kretynko, zrobiła?! Cięłaś się?!
– Zszyj mi to i sobie pójdę – wyszeptała, patrząc na niego czarnymi dziurami oczu.
– Dzwonię na pogotowie! Już oni ci zszyją…
Zrzucił z ramienia torbę i zaczął szukać telefonu.
Zombie bez słowa ruszyło do drzwi.
– Nika, wróć! – warknął, ale nawet się nie obejrzała.
Doskoczył do niej, odwrócił do siebie szarpnięciem i… ujrzał w jej oczach takie cierpienie, że sam omal się nie rozpłakał.
– Pokaż to – wydusił przez zaciśnięte gardło.
Podprowadził ją do stołu zabiegowego, przetarł blat ręczniczkiem ze środkiem odkażającym, odwinął bandaż z jednego nadgarstka kobiety i wciągnął ze świstem powietrze na widok głębokiej, krwawej pręgi. Odwinął drugi. Chwilę na nie patrzył, a potem podniósł na Ewę pociemniałe z gniewu źrenice:
– Ty się nie cięłaś, kretynko, ty próbowałaś się zabić.
– Zszyj mi to i sobie pójdę – powtórzyła głosem wypranym z wszelkich emocji.
– Nigdzie nie pójdziesz. A na pewno nie tak szybko – odwarknął. – Zadzwonię na pogotowie albo sam odwiozę cię do szpitala… Nika! – krzyknął wyprowadzony z równowagi, bo cofnęła się, zabierając ręce z jego dłoni, i ruszyła do drzwi. – Jesteś chora, poważnie chora. Muszą się tobą zająć specja…
Nie słuchała, co doktor ma jej do powiedzenia. Kto i jak musi się nią zająć. Wiedziała jedno – czy raczej mózg, który co jakiś czas włączał się, żeby zaraz wyłączyć, wiedział: musi iść. Do miejsca, w którym będzie bezpieczna. Gdzie znajdzie to miejsce, skoro nie jest nim lecznica, nie miała pojęcia. Mózg także nie, mimo to zmuszał ją do dalszej wędrówki. Krok za krokiem. Aż do chwili, gdy została zatrzymana kolejnym szarpnięciem i blady z furii doktor pchnął ją z powrotem do gabinetu.
– Zszyję ci je. Zrobię to, bo rzeźnicy na pogotowiu potraktują cię tak, żeby bolało jeszcze bardziej – zaczął, z trudem nad sobą panując. – Tylko… muszę się uspokoić. Ręce mi się trzęsą. Poczekasz, aż… aż się uspokoję i zszyję ci to. Potem opowiesz, dlaczego to zrobiłaś i razem podejmiemy decyzję, co dalej. I nie, Nika – przerwał jej, podnosząc ostrzegawczo dłoń, zanim zdążyła zgodzić się albo nie zgodzić – jedno słowo, że sobie pójdziesz, a wzywam pogotowie już teraz.
Usiadła na schodkach prowadzących na piętro.
Doktor odetchnął lekko. Nie poczuł zbyt wielkiej ulgi, bo kobieta nadal sprawiała wrażenie na wpół obłąkanej czy może naćpanej. Tak, chyba się czegoś nałykała albo coś sobie wstrzyknęła. Mimo wszystko fakt, że posłuchała, że kupił trochę czasu, by pomyśleć, co z nią zrobić – jak jej pomóc, do kurwy nędzy! – sprawił, że odetchnął z ulgą.
Cisnął na stół pierwszego karpia. Chwycił nóż, który trzymał na najniższej półce w szafce z narzędziami, i z pasją zaczął skrobać nieszczęsną rybę, aż łuski fruwały po całym gabinecie. Przerwał na moment. Spojrzał na kobietę, która siedziała na schodkach bez ruchu, patrząc szklistym, półprzytomnym wzrokiem przed siebie. Rany na rękach musiały kurewsko boleć, mimo tego w sercu Piotra nie było dla niej litości. Próbowała się zabić! Zamiast przyjść do niego, poprosić o pomoc… przychodzi teraz?! Po „zszyj mi to i sobie pójdę”?!
– Mów, Weronika, co ci odpierdoliło?
Nagle spojrzała wprost na niego.
– Nie jestem już Weronika! Słyszysz?! – krzyknęła takim tonem, że włos zjeżył się mu na karku. – Jej już nie ma! Weronika zdechła wczoraj w nocy! Odeszła raz na zawsze! Jestem Ewa. Ewa Kotowska!
Patrzył na nią przez chwilę, zszokowany. Była jeszcze bledsza, jeśli to w ogóle możliwe, cała się trzęsła, z oczu płynęły łzy, skapując na pokrwawioną sukienkę. Wyraz twarzy przerażał. Była wykrzywiona nienawiścią. Nie do niego, do samej siebie.
– Dobrze, niech ci będzie – odezwał się pojednawczym tonem. – Jesteś Ewa Kotowska. Czy teraz możesz powiedzieć, co się stało?
I Ewa może by opowiedziała, gdyby w tej właśnie chwili nie wpadł do gabinetu… Wiktor Helert. Podbiegł do kobiety, wyciągnął ręce, by chwycić ją w ramiona, ale na widok krwi na sukience i krwawych pręg na nadgarstkach zatrzymał się pół kroku przed nią, pobladły z szoku.
Patrzyła na ukochanego mężczyznę wzrokiem zupełnie bez wyrazu. Kiedyś… nie, nie kiedyś… jeszcze wczoraj wieczorem rzuciłaby mu się z płaczem na szyję i pozwoliła tulić, pocieszać, całować i szeptać miłosne zaklęcia, naiwna, durna Weroniczka, dzisiaj pragnęła tylko, by cholerny doktor nałożył jej szwy i pozwolił zasnąć na kozetce w kanciapce. Potrzebowała tylko, na miłość boską, tego!
– Nisia… coś ty zrobiła, kochana moja… – zaczął Wiktor głosem zduszonym przez niedawne przerażenie.
Szukał jej w domu Wiśniowskiego, szukał na Powiślu. Widząc łazienkę we krwi omal nie oszalał ze strachu o Weronikę. Ostatnim miejscem, które przyszło mu na myśl, była lecznica. Gnał tutaj, na przemian modląc się, żeby ona żyła, i klnąc. Siebie, bo znów Nikę zawiódł, i na pewnego skurwiela, który doprowadził ją do samobójstwa. Z nim się jeszcze rozmówi bez świadków, teraz trzeba było zająć się Weroniką.
– Doktor opatrzy ci ręce i… – urwał.
– I co? – podchwycił Kochanowski, powracając do skrobania ryb, chyba jeszcze bardziej wściekły niż przed chwilą. Oto zjawia się pieprzony Helert, niczym rycerz na białym koniu, i będzie porywał ze sobą wariatkę po próbie samobójczej. – Zabierzesz ją do pierdla? Zaopiekujesz się Weroniką za kratami?
Tamten posłał mu miażdżące spojrzenie. Natomiast ona…
– Jestem