Rządy Królowych . Морган Райс. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Морган Райс
Издательство: Lukeman Literary Management Ltd
Серия: Kręgu Czarnoksiężnika
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9781632915863
Скачать книгу
rozniecacie tyle ognisk? – zapytała.

      – Przybywacie w pomyślny dzień – rzekł Bokbu. – Nasze święto zmarłych. Świętą noc, która przypada raz na cykl słoneczny. Wzniecamy płomienie, by oddać cześć bogom zmarłych. Wierzymy, że tej nocy bogowie przybywają do nas i mówią o tym, co nadejdzie.

      – Mówią także, że nasz wybawca zjawi się tego dnia – wtrącił się głos.

      Gwendolyn obejrzała się i zobaczyła starszego mężczyznę, który przekroczył już może siedemdziesiąty rok życia. Był wysoki, chudy i miał ponurą aparycję. Podszedł do nich, wspierając się na długiej, żółtej lasce. Odziany był w żółtą pelerynę.

      – Pozwól, że przedstawię ci Kalo – rzekł Bokbu. – Naszą wyrocznię.

      Gwen skinęła głową. Kalo odpowiedział jej tym samym z kamiennym wyrazem twarzy.

      – Wasza wioska jest piękna – zauważyła Gwen. – Dostrzegam w niej rodzinną miłość.

      Wódz uśmiechnął się.

      – Jesteś młodą królową, lecz mądrą, łaskawą. To prawda, co mówią o tobie ci zza morza. Żałuję, że ty i twoi poddani nie możecie pozostać tutaj, w wiosce, z nami; lecz rozumiesz sama, iż musimy skryć was przed wścibskimi oczyma Imperium. Pozostaniecie jednak blisko nas; to będzie wasz nowy dom.

      Gwendolyn podążyła za jego spojrzeniem. Podniosła wzrok i ujrzała w oddali górę pełną jam.

      – Jaskinie – powiedział. – W nich będziecie bezpieczni. Imperium nie będzie was tam szukało, i będziecie mogli rozniecać ogniska, gotować strawę i powracać do zdrowia aż wydobrzejecie.

      – A co później? – zapytał Kendrick, podchodząc do nich.

      Bokbu spojrzał na niego, lecz nim zdążył dać odpowiedź, zatrzymał się raptownie, gdyż drogę zagrodził mu wysoki, muskularny wieśniak z włócznią, otoczony tuzinem muskularnych mężczyzn. Był to człowiek z okrętu, ten, który sprzeciwiał się ich przyjęciu. Nie wyglądał na zadowolonego.

      – Stawiasz w niebezpieczeństwie nas wszystkich, zezwalając tym obcym, by tu zostali – rzekł gniewnie. – Musisz odesłać ich tam, skąd przybyli. Nie jest naszym zadaniem przyjmowanie każdej rasy, która się tu pojawi.

      Bokbu pokręcił głową, zwracając się w jego stronę.

      – Przynosisz ujmę swym ojcom – rzekł. – Nasze prawa gościnności dotyczą każdego.

      – A czy obowiązkiem niewolnika jest być gościnnym? – odparował. – Gdy wobec nas nikt nie jest?

      – To, jak traktują nas nie przekłada się na to, jak my traktujemy innych – odrzekł wódz. – Nie odwrócimy się od tych, którzy nas potrzebują.

      Wieśniak zaśmiał się drwiąco, patrząc nienawistnie na Gwendolyn, Kendricka i pozostałych, po czym przeniósł spojrzenie na powrót na wodza.

      – Nie chcemy ich tutaj – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jaskinie nie leżą daleko stąd i każdy dzień, który tam spędzą, będzie przybliżał nas do śmierci.

      – A cóż dobrego jest w tym życiu, którego tak kurczowo się trzymasz, jeśli nie przeżyje się go sprawiedliwie? – zapytał wódz.

      Mężczyzna wpatrywał się w niego przez długi czas, wreszcie odwrócił się raptownie i odszedł gniewnym krokiem, a jego ludzie podążyli za nim.

      Gwendolyn patrzyła za odchodzącymi i zamyśliła się.

      – Nie zważajcie na niego – rzekł wódz, idąc dalej. Gwen i pozostali ruszyli za nim.

      – Nie chcę być wam ciężarem – powiedziała Gwendolyn. – Możemy stąd odejść.

      Wódz pokręcił głową.

      – Nie odejdziecie – rzekł. – Póki nie odpoczniecie i nie będziecie gotowi. Możecie udać się w inne miejsca w Imperium, jeśli wolicie. Miejsca, które także są dobrze skryte. Leżą daleko stąd i niełatwo do nich dotrzeć. Musicie powrócić do zdrowia, podjąć decyzję i pozostać z nami. Nalegam. Pragnę, byście dołączyli do nas tej nocy, do obchodów naszych uroczystości w wiosce. Zmrok już zapadł – Imperium was nie spostrzeże – a to dla nas ważny dzień. Będę zaszczycony, jeśli przybędziecie.

      Gwendolyn spostrzegła, że zapada zmierzch, że wokoło ludzie rozniecają ogniska, ujrzała gromadzących się wieśniaków w ich najświetniejszym odzieniu; usłyszała wznoszący się ton bębna, cichy, miarowy, a po nim nucenie. Ujrzała biegające wokoło dzieci, trzymające w dłoniach smakołyki przypominające cukierki. Zauważyła mężczyzn sączących jakiś płyn z orzechów kokosowych i czuła unoszącą się w powietrzu woń mięsiwa, dochodzącą z wielkich zwierzy opiekających się nad ogniskami.

      Gwen pomyślała, że jej ludowi posłuży odpoczynek, zebranie sił i nasycenie się, nim odejdą do jaskiń.

      Odwróciła się do wodza.

      – Przyjdziemy – powiedziała. – Z niemałą przyjemnością.

*

      Sandara szła u boku Kendricka. Targały nią wielkie emocje, gdyż znalazła się na powrót w domu. Uradował ją powrót do domu, to że znalazła się pośród swych ziomków na ziemi, którą znała; zarazem jednak poczuła na sobie pęta, poczuła się znów jak niewolnica. Powrót w to miejsce przypomniał jej, dlaczego je opuściła, dlaczego zgłosiła się do służby dla Imperium i przemierzyła z nimi morze jako uzdrowicielka. Przynajmniej uciekła z tego miejsca.

      Sandara odczuła także ulgę, gdyż zdołała pomóc ocalić lud Gwendolyn, sprowadzić ich tutaj, nim zginęli na morzu. Idąc u boku Kendricka, niczego nie pragnęła bardziej, niż ująć jego dłoń, z dumą pokazać swego mężczyznę swym pobratymcom. Nie mogła jednak tego uczynić. Zbyt wiele oczu podążało za nimi, a Sandara wiedziała, że jej wieś nigdy nie pochwaliłaby związku pomiędzy rasami.

      Kendrick, jak gdyby czytając jej w myślach, wyciągnął rękę i otoczył nią jej talię. Sandara szybkim ruchem odsunęła jego dłoń. Kendrick spojrzał na nią, dotknięty.

      – Nie tutaj – rzekła cicho, czując wyrzuty sumienia.

      Kendrick zmarszczył brwi, skołowany.

      – Mówiliśmy o tym – powiedziała. – Rzekłam ci, że mój lud ma surowe zwyczaje. Muszę uszanować ich prawa.

      – Wstydzisz się mnie zatem?

      Sandara pokręciła głową.

      – Nie, panie mój. Wręcz przeciwnie. Nikt nie jest mi większą dumą niż ty. I nikogo nie darzę większym uczuciem. Lecz nie mogę być z tobą. Nie tutaj. Nie w tym miejscu. Musisz to zrozumieć.

      Oblicze Kendricka spochmurniało. Sandara poczuła się fatalnie.

      – A jednak to tutaj właśnie jesteśmy – powiedział. – Nie znajdziemy się w innym miejscu. Czy to oznacza, że nie będziemy razem?

      Odrzekła, a serce pękało jej, gdy wypowiadała te słowa:

      – Ty pozostaniesz w jaskiniach ze swymi ludźmi. A ja tutaj, w wiosce. Z moimi. Taka przypada mi rola. Kocham cię, lecz nie możemy być razem. Nie w tym miejscu.

      Kendrick odwrócił wzrok, dotknięty. Sandara zamierzała wyjaśnić mu to dokładniej, lecz przeszkodził jej w tym jakiś głos.

      – Sandara?! – wykrzyknął ktoś.

      Sandara odwróciła się, ze zdumieniem rozpoznając znajomy głos, głos jej jedynego brata. Serce podskoczyło jej radośnie, gdy ujrzała, jak przepycha się przez tłum w jej kierunku.

      Darius.

      Zdał jej się dużo większy, silniejszy i starszy,