Powrót Walecznych . Морган Райс. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Морган Райс
Издательство: Lukeman Literary Management Ltd
Серия: Królowie I Czarnoksiężnicy
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9781632913869
Скачать книгу
nie czując strachu. Ze smokiem łączyła ją intensywna więź, jakby był częścią niej, częścią, bez której nie potrafiłaby już żyć. Dręczyło ją tak wiele pytań; skąd przybywa? Co go sprowadza do Escalonu? Dlaczego nie wrócił wcześniej?

      Gdy Kyra przeszła przez bramę Argos i zbliżyła się do smoka, ten wydał z siebie jeszcze głośniejszy odgłos, coś pomiędzy mruczeniem a warczeniem, i delikatnie zatrzepotał swymi ogromnymi skrzydłami. Otworzył pysk, obnażając przy tym swoje długie na prawie dwa metry i ostre jak brzytwa zęby, jakby chciał zionąć na nią ogniem. Wtedy oblał ją prawdziwy strach. Patrzył na nią tak przenikliwie, że nie była w stanie nawet myśleć.

      Kyra w końcu zatrzymała się, zaledwie kilka kroków przed nim. Przyglądała mu się z podziwem. Theos był wspaniały. Miał jakieś dziesięć metrów wysokości, a całe jego cielsko pokryte było grubą, twardą łuską. Ziemia drżała, gdy oddychał. Była skazana na jego łaskę.

      Stali w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem. Serce w piersi Kyry biło tak mocno, że z trudem mogła oddychać.

      Wreszcie głośno przełknęła ślinę i zebrała się na odwagę, by przemówić.

      – Kim jesteś? – zapytała niemal szeptem – Dlaczego do mnie przychodzisz? Czego ode mnie chcesz?

      Theos spuścił łeb i warcząc pochylił się do niej tak blisko, że jego wielki pysk niemal dotknął jej piersi. Jego ogromne, świecące na żółto oczy, zdawały się przenikać ją na wskroś. Patrzyła w jego ślepia i czuła jak przenosi się do innego świata, w inne czasy.

      Kyra czekała na odpowiedź. Czekała aż jej umysł wypełni się z myślami, jak to było kiedyś.

      Z każdą chwilą Kyra zaczynała niepokoić się coraz bardziej, w umyśle jej bowiem nie pojawiał się głos Theosa. Czyżby zamilkł na zawsze? Czy straciła z nim więź?

      Kyra wpatrywała się w niego, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Smok był bardziej tajemniczy, niż kiedykolwiek dotąd. Nagle zniżył się jeszcze bardziej, wyciągając szyję, jakby zapraszał ją do lotu. Natychmiast rozpromieniała, gdy wyobraziła sobie, że szybuje na nim w przestworzach.

      Kyra powoli podeszła do jego boku, wyciągnęła rękę i chwyciła jego twarde i szorstkie łuski, chcąc wspiąć się po jego szyi.

      Lecz ledwie go dotknęła, ten szarpnął się gwałtowanie, zwalając ją z nóg. Zatrzepotał skrzydłami i jednym szybkim ruchem poderwał się w powietrze. Jej dłonie poocierały się o niego jak o papier ścierny.

      Kyra stała tam poraniona, zaskoczona, ale przede wszystkim ze złamanym sercem. Patrzyła bezradnie, jak ten potężny stwór unosi się w powietrze i leci coraz wyżej i wyżej. Tak szybko, jak się pojawił, teraz zniknął w chmurach, nie pozostawiając po sobie nic prócz ciszy.

      Kyra stała tam zrozpaczona, bardziej samotna niż kiedykolwiek dotąd. I gdy ostatnie jego krzyki ucichły, wiedziała na pewno, że tym razem Theos odszedł na zawsze.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Alec i Marco biegli przez gęsty las w ciemną noc, co i rusz potykając się o wystające korzenie drzew przysypane śniegiem. Serce tak mocno waliło w piersi Aleca, że z trudem łapał oddech. Pragnął przystanąć choć na chwilę, nabrać sił, lecz wiedział, że jeśli chce ujść z życiem, musi dotrzymać kroku Marco. Po raz setny już chyba obejrzał się przez ramię i patrzył, jak blask Płomieni słabnie w miarę jak zagłębiają się w gęstwinie. Minął kolejne grube drzewa, by już po chwili zatopić się w bezkresnej ciemności.

      Chłopcy po omacku szukali teraz drogi pomiędzy grubymi pniami i sterczącymi gałęziami, które boleśnie kaleczyły ich ramiona. Alec przedzierał się coraz głębiej w las, starając się nie zwracać uwagi na dobiegające ich zewsząd przeraźliwe odgłosy dzikich zwierząt. Nie raz ostrzegano go przed tym lasem, pełnym śmiertelnych niebezpieczeństw. Z każdym kolejnym krokiem ogarniała go coraz większa panika. Czuł na swym karku oddech czyhających na ich życie wściekłych bestii. Przeszło mu nawet przez myśl, że może powinien był zostać u Płomieni.

      – Tędy! – Marco złapał go za ramię i pociągnął do siebie, wskazując drogę pomiędzy dwoma ogromnymi drzewami. Alec podążył za nim, ślizgając się na śniegu, by po chwili znaleźć się na oświetlonej przez księżyc niewielkiej polanie.

      Oboje zatrzymali się przed nią i pochyleni, z rękami wspartymi na biodrach, próbowali złapać oddech. Wymienili spojrzenia, po czym Alec spojrzał przez ramię na knieję. Ciężko oddychał, płuca bolały go z zimna. Korzystając z chwili postoju, zapytał:

      – Dlaczego nie idą za nami?

      Marco wzruszył ramionami.

      – Być może wiedzą, że las załatwi sprawę za nich.

      Alec nasłuchiwał głosów pandezyjskich żołnierzy, spodziewając się, że niebawem strażnicy ich dogonią. Zamiast tego usłyszał inny dźwięk, jakby niskie, wściekłe warczenie.

      – Słyszysz to? – zapytał Alec, a włosy zjeżyły mu się na karku.

      Marco pokręcił głową.

      Alec stał bez ruchu, nasłuchując, zastanawiając się, czy to aby nie jego umysł płata mu figle. Nagle znowu to usłyszał. Dźwięk dochodził z oddali, dźwięk wywołujący ciarki, jakiego Alec dotąd nie słyszał. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy. Alec wiedział już, że to coś się do nich zbliża.

      Marco spojrzał na niego z przerażeniem w oczach.

      – To dlatego po nas nie szli – powiedział Marco, głosem pełnym niepokoju.

      Alec nie bardzo rozumiał.

      – Co masz na myśli? – zapytał.

      – Wilvoxy – odpowiedział z trwogą – Spuścili je na nas.

      Na dźwięk słowa Wilvox Aleca oblały zimne poty; w przeszłości słyszał o tych stworach, wiedział, że podobno zamieszkują Cierniowy Las, choć w istocie nigdy nie myślał, że istnieją naprawdę. Mówiło się o nich, że są najbardziej morderczymi istotami na świecie, potworami z nocnych koszmarów.

      Warczenie stawało się coraz głośniejsze, a co gorsza, nie należało do jednego stworzenia.

      – SPADAMY STĄD – zarządził Marco.

      Chłopcy rzucili się w pęd przez polanę i wbiegli z powrotem między drzewa. Adrenalina buzowała w żyłach Aleca. Biegnąc, słyszał bicie własnego serca, które zagłuszało nawet odgłosy lasu. Wkrótce poczuł jednak, że bestie są coraz bliżej i wiedział już, że nie maja szans przed nimi uciec.

      Alec potknął się o korzeń i z impetem uderzył w drzewo; krzyknął z bólu, zdyszany, lecz szybko otrząsnął się i ruszył dalej. Wiedział, że mają coraz mniej czasu. Rozejrzał się po okolicy, szukając jakiegokolwiek schronienia – wokół jednak były tylko drzewa i chaszcze.

      Warczenie stawało się coraz głośniejsze. Biegnąc, Alec obejrzał przez ramię i natychmiast tego pożałował. Ujrzał tam szarżujące na nich cztery najbardziej krwiożercze stworzenia, jakie kiedykolwiek dotąd spotkał na swej drodze. Przypominające wilki, Wilvoxy były dwa razy od nich większe, a ze łba wystawały im rogi ostre niczym sztylety, pomiędzy którymi umiejscowione było wielkie, krwistoczerwone oko. Bestie miały niedźwiedzie łapy, zakończone długimi pazurami, a ich sierść była śliska i czarna jak smoła.

      Widząc, jak się zbliżają, Alec wiedział, że właściwie już jest martwy.

      Jeszcze raz zebrał w sobie siły i wystrzelił do przodu jak z procy. Wilvoxy były tuż za nim. Chłopak czuł na sobie ich zdesperowane spojrzenie, widział ślinę kapiącą z ich pysków i był pewien, że już za kilka chwil rozerwą go na strzępy. Nie miał żadnej szansy ucieczki. Spojrzał na Marco z nadzieją, że może on ma jakiś