Sprawiedliwi. Maryla Ścibor-Marchocka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maryla Ścibor-Marchocka
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Сказки
Год издания: 0
isbn: 978-83-935029-3-6
Скачать книгу
Przydałby się ktoś z Sokala. Wieczorem otoczą gajówkę. Trzeba by nad ranem, nim gajowy wyruszy na ranny obchód. We śnie. Z zaskoczenia. Trzeba ostrożnie, by się Józef nie zorientował wiadomo: ma broń. To odważny człowiek…

      Kobieta dawno już wstała, poszła spać. Ogień jasną, ruchliwą smugą światła plącze cienie na ścianie. W końcu rozchodzą się. Ogień powoli pomarańczowieje, wygasa. W izbie zapada ciemność. Mijają godziny. Wszyscy śpią głębokim snem. Tylko dziecko czasem niespokojnie zapłacze? zagada? Matka czule pogładzi, pobuja – ale nawet się nie przebudzi. Tylko kot, który siedzi na piecu mruczy głośno. A jednak ktoś się poruszył. Kościuk podnosi się z ławy. Chwilę stoi nasłuchując. Cisza. Słychać miarowe oddechy: śpią. Wymyka się z chaty. Wymyka się, siodła konia i rusza w ciemność.

      Deszcz. Deszcz w lesie. Niby gałęzie chronią, ale gdzie tam! Gdy deszcz pada od trzech dni – cały las spływa, szeleści, szumi, kapie, ciurka. Nie tylko szare niewidoczne niebo, ale każda gałąź, każdy liść, zdają się być źródłem wody. A dołem namoknięte mchy. A dołem – bywa – mgła. Gdy jedziesz nocą konno przez deszczowy las, nawet jak jedziesz stępa, każdy krok konia chlupocze, co chwila jakaś gałąź uderza cię w twarz kropliście i mokro, a po plecach płyną stróżki wody, wody która przesiąkła przez kapotę. Wytężasz wzrok: nawet jak to twój las, las znany od dzieciństwa, bo w tym szumie, w tym mroku łatwo zmylić drogę i z w miarę suchej jeszcze ścieżki, wpaść po pęciny, albo i brzuch koński w leśne błota, mokradła, bagna. Kościuk jedzie ostrożnie. Żadne obce oczy nie mogą go wypatrzeć, żadna wieść o tej nocnej wyprawie nie może dotrzeć do niepowołanych, ba! nawet do rodzonych braci w niebieskiej chacie. Noc ciemna, czarna – dobrze. Nawet ten deszcz dobry, bo w ogólnym szumie trudniej usłyszeć końskie kroki. Gdy dojeżdża do leśniczówki jest całkiem przemoknięty. Okrąża dom. Pochyla się. Stuka w znajome okno leśniczego.

źródło: Relacja Heleny z Trusiuków Huk w: Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943 – Lublin 2012

      Józef – Ostrówki sierpień 1943

      Tego dnia była niedziela. Po sumie pojechali ze Stefanem po bimber – płynną walutę wojenną, do znajomych Ukraińców, którzy od czterech lat pędzili dla Trusiuków. W domu zastali starych rodziców i synową z malutkim dzieckiem na ręku. Ale… No właśnie: coś było nie tak. Tylko co? Na ich „Niech będzie pochwalony” stary coś mruknął, a kobiety nie odezwały się w ogóle. Stara patrzyła w okno. Nie prosiła ich do stołu. Nie pytała o rodziny, o zdrowie znajomych. Młoda wyszła z izby, niemal potrącając Józefa. Na pytanie o synów stary wskazał bez słowa nowy dom.

      Petra zastali przy aparaturze. Trzeba było poczekać, aż skończy. Ale rozmowa nie kleiła się. Po chwili przyszedł Igor

      – Kinec? (Koniec?) – spytał brata

      – Ni. (Nie.)

      Igor usiadł, zapalił. Nie poczęstował ich. Nie zagadał. Gdy Peter skończył, pośpiesznie zapakował butelki do worka z sianem. Jakby chciał się ich pozbyć. I wtedy… Przybiegł Kałen. Był zziajany. W mokrych spodniach. Przerażony?

      – Stało się co? – spytał Józef

      – Ni. (Nie.) – ale to nie Kałen zaprzeczył, tylko Igor…

      Kałen biegnie przez las. Nie jest w stanie myśleć o niczym innym: tam, w Sokolu zebrał się tłum. Wielki tłum. Widły, siekiery, noże, tasaki. Niektórzy mają broń. Jest kilka karabinów maszynowych. Tłum faluje. Burzy się. Kałen stoi pośród nich. Słyszy głos atamana:

      – Smert, smert Lacham! (Śmierć, śmierć Lachom!)

      – Smert, smert Lacham! (Śmierć, śmierć Lachom!) – wrzeszczy tłum.

      – Ce akcja oczyszczenia naszoj zemli wid naszich wrohiw Lachiw! (To akcja oczyszczania naszej ziemi z naszych wrogów Polaków!) – krzyczy ataman

      – Smert, smert Lacham! (Śmierć, śmierć Lachom!) – wrzeszczy tłum

      – Wyrwemo Lachiw z naszoj zemli! Ce buriany! Wyrwi burian z naszoj zemli! (Wyrwiemy Polaków z naszej ziemi! To chwasty! Wyrwij chwasty z naszej ziemi!)

      – Smert Lacham!, Smert Lacham! (Śmierć Lachom!, Śmierć Lachom!)

      Kałen widzi te oczy, te twarze. Nienawiść. Wściekłość. I sam stoi w tym tłumie. I krzyczy. Boi się nie krzyczeć. Boi się strasznie, a zarazem wie, wie dobrze, że sam nie chce zabijać Polaków, nie chce, nie potrafi. Wraca do domu przez las. Biegnie. Biegnąc zatacza się, wpada na pnie drzew, płacze. Mokry, zrozpaczony, wpada na podwórze. Nie, w tym stanie za nic nie pokaże się matce. Wypytywałaby. Tego by nie zniósł. A przecież nie wolno, nawet przed braćmi, nie wolno przyznać się do tej rozpaczy, do tych myśli strasznych, do swego przerażenia. W nowym domu Petro pędzi bimber. Tak. Upić się. Upić się do nieprzytomności, tak, by jutro nie wstać. Pijanego w sztok nikt nie weźmie na akcję. Najwyżej go oplują. Ale nie będzie musiał na TO patrzeć, nie będzie musiał mordować. Wciąż zataczając się wbiega do chaty. I… staje jak wryty: przed sobą ma braci Trusiuków! Boże, żeby tylko ich, ale Petro właśnie czyści aparaturę, a Igor przygląda mu się uważnie. Oczy Igora robią się ciemne, ciemniejsze niż zwykle, a potem mrużą się, stają się dwoma szparkami. Przez plecy Kałena przebiega dreszcz. Igor wie. Igor rozumie co się z bratem dzieje. Czy powie? Czy doniesie tym w Sokolu?

      – Stało się co? – spytał Józef

      – Ni (Nie) – odpowiedział szybko Igor – Win pjanyj On jest pijany

      – Ja ne pyw. (Nie piłem) – prawie krzyczy Kałen – Ja ne pyw! (Nie piłem!)

      – Wiiiiiin pjaaaaanyyyyyyj (On piiiiijaaaanyyyyy) – powtarza Igor przeciągając śpiewnie słowa.

      Józef patrzy na Kałena. Patrzy uważnie. Może zrozumie. Może… Boże! Jak mu powiedzieć? Jak go uprzedzić? Jak? Igor też patrzy. Patrzy na Kałena tym kpiącym wzrokiem, patrzy mrużąc oczy, jakby chciał powiedzieć „uważaj! nie wygadaj się, bo…”

      – Byłem w Sokolu… u teściów… – Kałen mówi po polsku, zacina się – Byłem w Sokolu – powtarza, głos mu się załamuje, szloch, nie do powstrzymania szloch, jakby był małym chłopcem, ale wie, wie już że MUSI, MUSI ostrzec Polaków – W Sokolu… nasi… przyszli… kazali wszystkim… co mają broń… iść… – Igor z impetem kopie ławę, niemal ją przewraca. Kałen spłoszony szybko dodaje – Na Niemców… Na Niemców będą iść. Dużo ich. Naszych. Wszystkim co mają broń kazali… – i nagle coś w nim pęka. Nie powstrzymuje już łez, siada na ławie i płacze, strasznie płacze – Byłem w wojsku… pamiętasz Stefan? Byłem w polskim wojsku… lubię wasze wojsko… lubię Polaków… za Polski nie było źle…

      – Idit wże! (Idź już!) – Igor niemal wypycha Trusiuków na podwórze – Wże, wże, szwydko do domu! (Dawaj, dawaj, idź szybko do domu!) Wciska im worek z butelkami. Józef powoli bierze bimber. Flegmatycznie. Spokojnie. Odwiązuje worek, zagląda do środka. Wyjmuje jedną z butelek, niepełną.

      – Chodź, musimy sprawdzić, czy dobry…

      Igor szybko odbija, otwiera, pije kilka łyków. Podaje Stefanowi. Ten pije patrząc na brata, na Igora. Józef ogląda butelkę pod światło, przymyka jedno oko.

      – Zagrychy nie dasz? – pyta kpiąco, potem dopija flaszkę – Może jeszcze jedną…

      – Niii (Nieee) – krzyczy Igor – ne budu pyty z toboju horiłky. Czujesz? Idy do domu! (Nie będę z tobą gorzałki pić. Słyszysz? Idź do domu!)

      Gdy minęli zagajnik, gdy byli już za zakrętem Józef spytał brata:

      – Widziałeś?

      – Widziałem

      – Zawiadomię