Jaki to był sposób, okazało się jakiś czas później. Na razie Franciszek pojechał na jarmark, nie miał wyjścia. Wrócił z niego wściekły, bo z jednym koniem z trzech, które zaprowadził. Był to stary, prawie osiemnastoletni wałach, którego kupił jeszcze stary Bąk. Franciszek trzymał go jednak z sentymentu i wykorzystywał jedynie do bryczki. Teraz wysłużone konisko zostało oznakowane jako nienadające się dla potrzeb armii i łaskawie pozostawione właścicielowi. Tamte dwa, w tym dorodnego młodego ogiera kupionego w Stoczku za posagowe pieniądze Apolonii, zarekwirowano.
– Tyłek mogę teraz sobie podetrzeć tym świstkiem. Takie konie przepadły, tyle pieniędzy! Co za diabeł mnie opętał, żeby w taki czas dobytek pomnażać. Trzeba było cicho siedzieć, pieniądze schować i czekać – wyrzekał, pokazując żonie pokwitowanie.
Klął i niemalże płakał na przemian.
Apolonia jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Żadne pocieszanie nie mogło ukoić tego żalu i bezsilnej wściekłości. Jego piękne, wypieszczone konie przepadły. W dodatku teraz właśnie dotarło do niego, jaką solą w oku był jego dobrobyt dla niektórych.
– Ty wiesz, co wygadywał ten skurwiel Łączek, jak żeśmy stali tam na placu w gromadzie? Że wreszcie władza wzięła się za spekulantów i że teraz przyjdzie niektórym podkulić ogon. Myślałem, że mnie krew zaleje. Chciałem obić mu tę parszywą mordę, tylko mnie Józef powstrzymał, bo wojsko wkoło i jeszcze by co z tego wynikło. Ale ja mu, draniowi, nie daruję! Wiem, że do mnie pił, zawsze nam zazdrościł. Jeszcze gdy ojciec żył, Łączek po wsi wygadywał niestworzone rzeczy, a teraz go moja krzywda raduje. Łajdus cholerny, dwie lewe łapy i to do tyłka przyszyte, a zawiści w nim tyle, że aż go dławi. Ale jeszcze dorwę gnidę, niech mi tylko się nawinie!
Apolonia próbowała uspokajać męża, lecz w końcu, widząc, że gniew i rozgoryczenie Franciszka muszą znaleźć jakieś ujście, dała spokój. Czuła się zresztą częściowo odpowiedzialna za to, co się stało, bo przecież sama namawiała go do sprzedaży pola i kupna koni. Po co było się wtrącać? Może gdyby nie ona, Franciszek nie zdecydowałby się tak szybko?
Wieczór minął w ponurej atmosferze. Rano, jak co dzień, przyszedł do obrządku Michał i Bąk poszedł z nim do stajni. Zeszło im tam dość długo, a gdy w końcu parobek pojechał na pole z broną załadowaną na wóz zaprzężony w dwa konie, Apolonia zauważyła, że humor mężowski jakby się trochę poprawił.
W ciągu następnych dni nic się specjalnego nie działo i wszystko, przynajmniej z pozoru, wróciło do normy. Rekwizycja koni wymusiła jednak zmiany w ich życiu, a pierwszą było zwolnienie drugiego parobka, dla którego po prostu nie było już roboty. Został tylko Michał i z nim Franciszek zwoził drzewo w tę trzecią już wojenną zimę. Ciężką zimę. Pieniędzy było znacznie mniej, a koszty utrzymania rosły. W porównaniu z cenami sprzed wojny wszystko niemiłosiernie podrożało, co Apolonia dobitnie uświadomiła sobie przed Bożym Narodzeniem. Od niepamiętnych czasów nigdzie nie jeździła, niezbędne zakupy robił jej Franciszek w Ulanie albo Łukowie, a ona o ceny go nie pytała. Zresztą zakupy takie zdarzały się rzadko, bo wielu towarów brakowało, chociaż władze okupacyjne wydawały ludziom kartki na podstawowe artykuły. Dlatego gdy Wasakowa zaproponowała jej przedświąteczny wyjazd na rynek do Łukowa, ucieszyła się i skwapliwie skorzystała z nadarzającej się okazji. Gabrynia miała już prawie siedem miesięcy, odważyła się więc zostawić ją na te pół dnia pod opieką Maryni.
W przeddzień wyjazdu podekscytowana spisywała listę zakupów: herbata, cukier, mydło, trochę bakalii, śledzie i jeszcze może złoty papier na ozdoby. Może nawet zajdzie do sklepu Uszera i kupi sobie na święta coś ładnego z ubrania? Nie pamięta już, kiedy ostatnio miała coś gotowego, wszystko szyte w domu, niedługo zacznie wyglądać jak chłopka. Wyprawa do oddalonego o piętnaście kilometrów miasta podnieciła ją niemal tak jak dawniej, kiedy jako młoda dziewczyna jeździła na rynek z ojcem. Uświadomiła jej też wyraźnie, jak bardzo wrosła w monotonię wiejskiego życia kręcącego się ciągle wokół tych samych codziennych czynności, stale wśród tych samych ludzi. Nigdy nie była światowa, ale rzeczywiście, odkąd przeniosła się do Olend, utknęła w nich na dobre. Nawet książek ostatnio mało czyta. Fakt, przy dziecku czasu ciągle brakuje, wieczorem zmęczenie zwala ją z nóg, ale łapie się ostatnio i na tym, że jak ma wolną chwilę, to woli do Wasaków wyskoczyć, niż co poczytać.
– No po prostu baba się robię, nie ma co. Jeszcze trochę i zacznę nos wysmarkiwać w fartuch jak Dziekanowa – żartowała do męża.
Franciszek nie był jednak tego wieczoru specjalnie rozmowny i nie zareagował, jak zazwyczaj bywało, na tę specyficzną kokieterię żony żartobliwym komplementem. Wyjął tylko portfel i przeliczywszy banknoty, podał jej kilka.
– Dobrze schowaj, najlepiej za stanik, bo złodziei nie brak. I nie daj się okantować. Józefa pytaj, jakby co.
Wzięła pieniądze lekko zdziwiona tonem, jakim się odezwał, ale zdusiła urazę, nie chcąc sobie psuć przyjemności związanej z wyjazdem.
Do Łukowa dojechali wcześnie, gdy zaledwie pierwsza szarość zdążyła rozjaśnić ciemne grudniowe niebo. Wkrótce różowopomarańczowa kula przysłonięta jeszcze mglistym oparem wychyliła się na wschodzie i zanim minęli rogatki i wjechali wybrukowaną ulicą na drewniany most na Krznie, zrobiło się całkiem widno. Apolonia, wychyliwszy głowę zza kożucha, którym Józef okrył kobiety siedzące na dnie wozu, z zaciekawieniem rozglądała się wokół. Nie była tu kilka lat, ostatnio chyba jeszcze przed ślubem. Jednak miasto specjalnie się nie zmieniło. Te same rozwalające się drewniane budy na przedmieściu, te same strzeliste mury kościoła Podwyższenia Krzyża i stojąca obok pękata dzwonnica. Nawet rzeczka przecinająca miasteczko tak samo jak dawniej leniwa z gromadzącą się wśród pływających badyli i innych śmieci pianą – rudawą od krwi spływającej z pobliskiej żydowskiej rzeźni. Stukot końskich kopyt na drewnianym moście. Łagodny zakręt, po prawej stronie budynek magistratu, po lewej apteka z dużym, zapisanym jeszcze cyrylicą szyldem. I oto już wkrótce u wylotu ulicy mogli dostrzec rozległy czworokątny plac targowy, nad którym z daleka górował drewniany słup z dzwonem pożarowym. Rynek, usytuowany jakby w objęciu trzech ulic, z czterech stron otaczały zabudowania. Jednopiętrowe murowane kamienice, niektóre z kutymi balkonami, zgodnie sąsiadowały ze znacznie nędzniejszymi drewnianymi budynkami. Mieściły się w nich najróżniejsze sklepy i sklepiki, szynk i zakład fryzjerski, pracownia krawiecka i kilka małych piekarni. Jak co czwartek, pomimo wojennych restrykcji, plac zapełniony był ludzką ciżbą. W porównaniu z czasami sprzed okupacji towarów było teraz znacznie mniej, ale dzięki temu, że miejscowe władze przymykały oko na pewne przejawy ludzkiej zaradności, nawet teraz można tu było – legalnie albo i nie – kupić prawie wszystko.
Józef nie wjeżdżał w środek rynku. Wysadziwszy matkę i Apolonię, pojechał dalej w stronę synagogi, obok której mieścił się targ zwierzęcy. Miał zamiar sprzedać tucznika, którego udało mu się ocalić przed obowiązkowym kontyngentem.
Kobiety, przepychając się wśród gęstniejącego szybko tłumu, weszły najpierw do herbaciarni Szlomy, by się trochę rozgrzać. Wasakowa początkowo krzywiła się na takie wymysły, ale Apolonia zawsze chodziła na herbatę z samowara, gdy przyjeżdżała do Łukowa, i nie zamierzała rezygnować z tej przyjemności. Zresztą sąsiadka, siorbiąc małymi łyczkami słodki, gorący napar, przyznała jej rację – w takie zimno herbata na pewno nie zaszkodzi.
Rozgrzawszy się, wyruszyły między handlujących. Tłum