Gdy składano trumnę do wykopanej mogiły, Hrystyna myślała o tym, ile dobra doświadczyła od Albiny. Świekra była jej równie bliska jak rodzicielka. Przez wiele lat mieszkała z nią, Błażejem i dziećmi w chałupie Barszczów po tym, jak matka męża wyprowadziła się od Jędrzeja i jego swarliwej żony. Starszy syn również przybył na pogrzeb, podobnie jego małżonka, lecz ani słowem nie odezwali się do Konopków. Chociaż nigdy nie padło na ten temat ani jedno słowo, Hrystyna wyczuwała urazę, jaką Jula ku niej pałała. Konopkowa nie mogła pozbyć się wrażenia, że krewna zazdrości jej dzieci. Bezpotomna niewiasta żywiła urazę tak głęboką, że starszy brat prawie nigdy nie odwiedzał młodszego. Żyli w jednej wsi, a jednak tak, jakby byli obcy.
Hrystyna wiedziała, że Błażej gryzł się z tego powodu. Gdy próbował wyciągnąć do Jędrzeja rękę, ten odwracał się plecami. Czy to ekonomów wina, że brat i bratowa nie doczekali potomstwa?
Na jedną krótką chwilę spojrzenia Hrystyny i Julii skrzyżowały się. Błażejowa wyczytała w nim pogardę i chłód. Chłód rozumiała, ale skąd ta pogarda? Gdyby miała twardsze serce, pomyślałaby, że to ona powinna czuć do szwagierki wzgardę.
Grabarz kończył usypywanie mogiły. Hrystyna powróciła myślą do czasów, gdy wraz ze świekrą uczyła dzieci pacierza. Wspomniała dzień, w którym Albina przyniosła do chałupy obrazek kupiony u wędrownego handlarza przedstawiający chłopca i dziewczynkę przechodzących przez kładkę, za którymi podążał jasny, piękny anioł z białymi skrzydłami i w błękitnej szacie. Babcia wyjaśniła maluchom, że każdy człowiek, nawet takie maleństwa jak oni, ma swojego Anioła Stróża, który strzeże ludzi przed złem. Hrystyna zawiesiła obrazek na gwoździu w izdebce tuż obok krzyża. Było to jedyne malowidło, jakie znajdowało się w chałupie.
Od tej chwili babka sama była wśród aniołów w niebiańskiej krainie i oglądała oblicze Boga. Hrystyna otarła łzę. Nie było sensu płakać, skoro Albinie teraz jest tak dobrze.
Gdy żałobnicy wracali do chałupy, dzień z wolna chylił się ku zachodowi.
Rozdział 6. Dzieciństwo
Gdy Marysia skończyła sześć lat, matka posłała ją do pasania gęsi. Dziewczynka pędziła je aż nad rzekę Ropę, gdzie na brzegu rosła niczyja trawa i tam, siedząc w kucki i patrząc na krystalicznie czystą wodę, pilnowała drobiu. Nieraz zdawało jej się, że widzi wychylające się z trawy czerwone ludziki albo słyszy, o czym rozmawiają pszczoły. Gdy jednak mówiła o tym matce, ta niecierpliwie wzruszała ramionami i mówiła, by córka myślała o gęsiach zamiast o niebieskich migdałach.
– Mamusiu, ty nie wierzysz w krasnoludki? – zapytała pewnego razu dziewczynka. – Babcia Albina opowiadała, że kryją się wśród traw albo lasów.
– Babcia naopowiadała wam bajek – odparła matka zniecierpliwiona. – Masz pilnować gęsi, nie dumać o krasnoludkach albo innych zjawach!
Marysia obserwowała różności. Raz ujrzała janioła wśród chmur płynących po niebie, innym razem duszka kwiatowego, zdarzało się też, że w szumie rzeki słyszała przepiękną muzykę. Matka niecierpliwiła się, gdy córka opowiadała o swoich „widzeniach”, ojciec też nie był z tego powodu zadowolony. Józio wyśmiewał się z niej i wyzywał od niemądrych. Dziewczynka zachowywała więc wszystko dla siebie i nie mogła zrozumieć, dlaczego inni nie dostrzegają tych cudów.
Pewnego pięknego czerwcowego dnia z samego rana poszła nad rzekę w towarzystwie Józia i rodzeństwa Robaków. Hrystyna wyposażyła ją w węzełek z prowiantem, lecz nakazała wrócić z gąskami na obiad. Marysia obiecała, że zrobi, jak jej polecono.
Chłopcy, niewiele myśląc, zrzucili z siebie odzienie i nadzy weszli do rzeki. Rozalka poszła w ich ślady. Marysia ostatnia zsunęła pocerowaną szarą sukienkę i zanurzyła się w wodzie. Toń była ciepła i przyjemna, toteż dzieci, śmiejąc się, baraszkowały nad brzegiem. Konopkówna w przeciwieństwie do reszty towarzystwa nie potrafiła jeszcze pływać. Bała się pójść na głębinę i zanurzała się tylko do połowy piersi. Nagle Jacek, dziesięcioletni smukły chłopak, chwycił ją za ramiona i wciągnął na środek. Marysia zaczęła rozpaczliwie wymachiwać.
– Nie bój się, Jaskółeczko! Nauczę cię pływać!
Dziewczynka lubiła to przezwisko, które przylgnęło do niej. Wiedziała, że Jacek pływa jak ryba, mimo to lękała się, że pójdzie na dno.
Robak okazał się świetnym nauczycielem. Nie poganiał jej, nie wyśmiewał, że boi się zanurzyć, więc w końcu pokonała lęk i nauczyła się leżeć na wodzie. Gdy nastało popołudnie, potrafiła już pływać. Tak była pochłonięta nauką nurkowania, że zupełnie zapomniała o poleceniu matki. Józio, który pluskał się z Rozalką, również nie pamiętał o powrocie do domu na obiad.
W drodze do wsi całej czwórce wyschły włosy, toteż gdy rodzeństwo Konopków wróciło do chałupy, Hrystyna nie domyśliła się, że jej pociechy bawiły się w wodzie. Nie nakrzyczała na nich, że się spóźnili na obiad. Marysia wyrozumiała, że matka musi być od rana wyjątkowo zapracowana, skoro straciła rachubę czasu.
– Będziesz pomagała mi przy szyciu, córeczko – rzekła Hrystyna. – Czas już, byś uczyła się trzymać igłę. Wiem, że Robakowa przysposabia do tego Rozalkę, a przecież dziewka młodsza od ciebie o rok.
– Dobrze, matulu – zgodziła się Marysia, zadowolona, że uniknęła łajania z powodu spóźnienia.
– Najpierw jednak coś zjecie – rzekła matka, stawiając na stole misę z polewką ze szczawiu.
Marysia nie lubiła szczawiowej, lecz tego dnia wyjątkowo jej smakowała. Chłopi jadali przede wszystkim roślinne polewki, mięso rzadko pojawiało się na ich stołach. Kiedy misa została opróżniona, córka wstała z zydelka i siadła w piekarni obok matki na ławce, by uczyć się szycia. Józio wybiegł z chałupy. Kazano mu pomagać Klemensowi w zagrodzie.
Dzieci chłopów nie próżnowały, więc dziewczynka pod okiem matki nawlokła nić i uczyła się prowadzić ścieg. Zadaniem rodzicielki, i to zarówno zamożnej szlachcianki, jak i ubogiej chłopki, było nauczenie córek kobiecych umiejętności. Od czasu do czasu, gdy fastryga szła krzywo, Hrystyna lekko trzepnęła ją w palce. Marysia wiedziała jednak, że matka nie gniewa się na nią, tylko chce, żeby robotę wykonywała prawidłowo. Dopiero uczyła się trudnej i pracochłonnej sztuki władania igłą i zapewne wiele czasu upłynie, nim stanie się dobrą szwaczką.
Szyły do zmroku, który teraz, letnią porą, zapadał późno. Marysia miała palce zdrętwiałe od trzymania igły, jednak się nie skarżyła. To dobrze, że matka chciała nauczyć ją kobiecych robót. O wiele gorzej by było, gdyby zaniechała tego obowiązku.
– Gdy wyjdziesz za mąż, zobaczysz, jak bardzo potrzebne okażą się niewieście umiejętności – tłumaczyła Hrystyna. – Moja matka również zawczasu uczyła mnie szycia i haftowania, co po ślubie bardzo mi się przydało. Dzięki temu, że jestem zaradna, twoje ubrania są o wiele lepiej uszyte niż sukienki córki młynarzowej.
Marysia uśmiechnęła się lekko i popatrzyła na matkę, która również odwzajemniła uśmiech. Kochała rodzicielkę, chociaż ta czasami potrafiła być surowa. Rozumiała jednak, że tak być musi. Słyszała przecież nieraz, że dzieci trzeba wychowywać w posłuszeństwie i bojaźni Bożej, chociaż nie do końca wiedziała, co to znaczy. Rodzice zawsze mówili, że Pan Bóg widzi wszystko, za dobre wynagradza, a za złe karze. Ona nie chciała być karana.
Zachodzące słońce malowało niebo purpurą, gdy ojciec wrócił