Deszcz ustał, choć Ludivine tego nie zauważyła, nie przeszkadzało jej też, że stopy zmarzły jej na kość na zimnym parkiecie.
Wyświetlacz na modemie informował, że wybiła północ. Młoda kobieta wciąż była na nogach, stała przed ścianą pokrytą notatkami, przekonana, że „kolejowy zabójca”, jak zaczęła go nazywać, kryje się na widoku, tuż obok, że jego nazwisko czeka w którymś z rejestrów jakby w ciepłym gniazdku.
I nagle, podobnie jak wystarczy zmienić perspektywę, by dostrzec motyw skrywany przez anamorfozę, Ludivine zanalizowała dane pod innym kątem i już wiedziała.
16
Jak utrzymać równowagę, gdy nie istnieją żadne punkty odniesienia, kiedy próżnia jest wszechobecna?
Ludivine bez przerwy zadawała sobie to pytanie, żeby zachować jasność myślenia, a przede wszystkim – by nie ulec strachowi, nie pozwolić, by wniknęły w nią bezlitosne macki przerażenia, które pozbawiają człowieka całej wytrwałości, zdolności logicznego rozumowania i podejmowania działań.
Wydawało jej się, że dryfuje w ciemnościach, odrętwiona przez upływające godziny, skulona w zimnie, straciwszy poczucie czasu, mając jedynie głód i pragnienie, które zaczynały nią targać.
Ćma nie przez przypadek kończy spopielona żywcem przez rozgrzaną żarówkę. Smaży się, bo zbyt długo krąży wokół, zafascynowana, przyciągana mimo niebezpieczeństwa, bo to silniejsze od niej. Ludivine była ćmą. Zbytnio się zbliżyła. Tyle że jej nie fascynowało światło, lecz ciemności. A on nie mógł tego znieść. Gdyż teraz nie ulegało już wątpliwości, że to on ją porwał. On, który czaił się gdzieś nad nią. Ludivine była o tym przekonana.
Wszystko zaczęło się przy torach kolejowych w pewien piątkowy wieczór wraz z trupem Laurenta Bracha.
Gdzie i jak się skończy?
Stop. To nie pomaga. Wyłącznie użyteczne myśli. Muszę wszystko rozpatrzyć od nowa. Odtworzyć w pamięci. Przeanalizować. Zrozumieć. Wyciągnąć wnioski.
Ludivine wiedziała, że kolejowy zabójca nie przetrzymuje swoich ofiar długo. Prawdę mówiąc, to cud, że ona wciąż żyje. Że jeszcze jej nie zgwałcił.
Zacisnęła pięści, a skrępowane nadgarstki wysłały wiązkę bólu, która sięgnęła ramion. Opaski zaciskowe spięto tak ciasno, że już poważnie pokaleczyły jej skórę.
To również stanowiło dowód, te opaski.
Ludivine natychmiast przegnała z głowy powracające obrazy tamtych dziewczyn uduszonych paskami plastiku.
Myśl użytecznie!
Kim on jest? Jakie ma fantazje, potrzeby, doświadczenia? Jaka psychiczna ścieżka zawiodła go do pierwszego zbrodniczego czynu? Na jakim etapie tej drogi znajduje się obecnie? Ludivine musiała skupić się na kwestiach zdolnych podsycić nadzieję, która z każdą sekundą płonęła nieco jaśniej, żeby utrzymać mrok z dala od swej duszy. Musiała znaleźć szczelinę, choćby najwęższą, lukę, przez którą wślizgnie się do jego głowy, by choć przez chwilę dostrzegł w niej nie zwykłe oporne narzędzie, ale człowieka.
Między jego empatią a resztą świata wyrosło zbyt wiele barier, to niezdobyty bunkier. Nie zdołam rozegrać tego w ten sposób. Nie uda mi się, nigdy nie ujrzy we mnie kobiety, czującej istoty, potrzebowałabym dużo więcej czasu, to z góry przegrana bitwa!
Pozostawało jej tylko jedno: musiała stać się zwierciadłem. Zrozumieć go na tyle dobrze, by zatrzymał się w momencie, gdy podniesie na nią rękę, żeby jej wysłuchał i by jej słowa okazały się tak trafne, że w ciągu kilku chwil dosięgną celu. Musiała mówić o nim. Nie mogła być kobietą, którą on obdarzy szacunkiem, to niemożliwe, ale mogła spróbować stać się jego odbiciem, fragmentem sumienia pogrzebanego głęboko pod warstwami cierpienia, obojętności i egoizmu. Zboczeniec taki jak on nie słuchał niczyjego głosu poza własnym.
Tak, to jest rozwiązanie. W tym celu muszę znaleźć luki w jego sposobie myślenia, by skruszyć jego pancerz gwałciciela i zabójcy i wejść w niego.
Ostatnie słowa przyprawiły ją o dreszcz.
Po wszystkim, co przeżyła, z czym się zmierzyła, i akurat gdy na powrót zaczynała stawać się kobietą w miejsce hermetycznie zamkniętej muszli, nie godziła się na taki koniec. Nie ma mowy, to niemożliwe.
Wiedziała jednak, że brakuje jej pewnych elementów. Choć usiłowała wszystko sobie przypomnieć, wciąż nie dostrzegała najdrobniejszej nawet rysy, przez którą mogłaby wcisnąć się do środka.
Czas, potrzebuję jeszcze trochę czasu, o nic więcej nie proszę.
Powinna podjąć wątek śledztwa. Na pewno było coś jeszcze, coś, co wyleciało jej z pamięci. Co pominęła?
Frustracja robiła się obezwładniająca. Ludivine zdążyła przywyknąć do pośpiechu, w jakim prowadziło się dochodzenie, przyzwyczaiło ją do tego to okropne poczucie, że każdy mijający dzień to dla przestępcy kolejna okazja, by uderzyć, każdy tydzień wlokącego się śledztwa może być ostatnim w życiu osoby, którą morderca wybierze na kolejną ofiarę. Ale tym razem to ona była ofiarą. Walczyła na wszystkich frontach i to ją paraliżowało. Ile czasu jej zostało? Kilka godzin? Ledwie parę minut?
Powoli wypuściła powietrze, zamknęła oczy. Ciemność spowita ciemnością. Ciało miała obolałe, pośladki dokuczały jej z powodu wymuszonej pozycji, w której trwała, trochę jakby kucała, nadgarstki ją paliły, gardło powoli wysychało na wiór.
Próbowała właśnie na nowo skoncentrować się na dochodzeniu, kiedy usłyszała drapanie i niemal podskoczyła. Miarowe pocieranie, gdzieś nad nią, za ścianą.
Czy to możliwe, że nie jest tu sama? Czy to inna ofiara?
Wszelka nadzieja prysła w mgnieniu oka, gdy z oddali dobiegł ją głos, tłumiony przez gruby mur:
– Czuję… cię…
Z całą pewnością mężczyzna. Zdawało się, że znajduje się daleko, lecz Ludivine nie robiła sobie złudzeń, wiedziała, o kogo chodzi, kto się do niej zwraca, a raczej: mówi do niej, ale po to, by wzmóc własne podniecenie.
Znów podrapał w zbitą ziemię i dodał, tym razem głośniej:
– Już nigdy nie będziesz sama… Ty i ja… Wypełnię cię… a wtedy będziesz… moja…
Mówił wysokim głosem, przesadnie artykułując każdą sylabę, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym.
Oddech Ludivine przyśpieszył. Wściekłość rozprzestrzeniła się po jej ciele, sprawiając, że dłonie zwinęły się w pięści. Gdyby tylko nie była spętana…
– Musisz być całkiem dojrzała… żebyś pękła pod naciskiem moich lędźwi…
Ludivine