Zew nicości. Maxime Chattam. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Maxime Chattam
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Ludivine Vancker
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-945-1
Скачать книгу
Flora przyoblekła się w brązy i pomarańcze, a pierwsze jesienne chłody zaczęły powoli docierać do stolicy. Większość mijanych przez Ludivine spacerowiczów stanowiły kobiety, samotne lub w grupkach, uczepione wózków dziecięcych, oprócz tego trafiło się kilku biegaczy i garstka młodzieży. W to listopadowe poniedziałkowe popołudnie park przypominał dziką wysepkę dryfującą w samym sercu cywilizacji, której szare fasady oddalały się z każdym krokiem.

      A więc „nawrócenie” Laurenta Bracha nie było jedynie zmyłką zastosowaną w celu odsunięcia od siebie podejrzeń i ukrycia powrotu do działalności przestępczej. W tej kwestii wyjaśnienia Marca Talleca okazały się pouczające i Ludivine nie miała powodu, by podawać je w wątpliwość.

      Facet z DGSI! narzekała w duchu. Doprawdy, wszystko, co mogło jej się przydarzyć w tym zawodzie, już jej się przydarzyło… Ponownie skupiła się na tym, co istotne.

      Skoro Brach był muzułmaninem i fundamentalistą, jak wytłumaczyć fakt, że znalazł się w centrum afery narkotykowej? Nie wiedziała dokładnie, co mogli, a czego nie mogli radykałowie, ale handel narkotykami z pewnością nie wpisywał się w odgórnie narzucone standardy moralne. Czyżby przeciwstawił się dilerowi ze swojej dzielnicy? A może chodziło o dawnych znajomych, którzy nie zapomnieli tak łatwo o jego kryminalnej przeszłości? Wszystko było możliwe i śledcza pokładała dużą nadzieję w spodziewanych wieściach od Yves’a. Jeśli DCO nie miało żadnych informacji, to ona sama też ich nie zdobędzie w równie hermetycznym środowisku.

      Pozostawała ewentualność związana z terroryzmem. DGSI nie bez powodu wtykało nos w tę sprawę. Brach ich interesował, a Ludivine mało wiedziała na ten temat poza tym, że pieniądze z narkotyków mogły służyć finansowaniu rozmaitych rzeczy, w tym operacji religijnych ekstremistów.

      W ostatecznym rozrachunku niewiele posunęła się naprzód.

      Spomiędzy listowia zaczęły przezierać kanciaste sylwetki klifów, pojawiła się świątynka dominująca nad skalną iglicą wyspy Belvédère. Ludivine nie była w parku od wieków i teraz znieruchomiała w obliczu tego widoku. W samym sercu Paryża zdawało się to nieprawdopodobne. Te skalne ściany wystrzeliwujące z wody na niemal trzydzieści metrów w górę, pokryte roślinnością, zwieńczone altanką z białego kamienia przypominającą maleńką rzymską świątynię, która wylądowała tu w wyniku kaprysu lub błędu historii, do tego długi wiszący most pozwalający dostać się na wyspę, a wszystko to w scenerii przywodzącej na myśl baśń.

      Dziwne miejsce na spotkanie, niemal romantyczne…

      – Lubi je pani?

      Marc Tallec wynurzył się znikąd, tuż za plecami kobiety.

      – Prawdę mówiąc, prawie nigdy tu nie przychodzę. A szkoda.

      Marc podał jej kanapkę, a sam wgryzł się w drugą.

      – Dziękuję – rzuciła. – Dlaczego chciał pan spotkać się tutaj?

      – Żeby lepiej panią poznać w neutralnym środowisku.

      – Proszę tego nie brać do siebie, ale sam pan powiedział, że gdy tylko się dowiemy, jak stracił życie Brach, to pan zniknie. A ja zamierzam zamknąć sprawę szybko, nie tracąc na nią trzech miesięcy, więc zapoznawanie się…

      Marc Tallec nie odpowiedział, przeżuwał tylko i wbijał w nią wzrok. Był dużo wyższy od niej i Ludivine poczuła się nagle bardzo mała, co nieczęsto jej się zdarzało. Intensywność spojrzenia tego mężczyzny, jego sylwetka, miały w sobie coś onieśmielającego.

      – Chodźmy tędy – zarządził, wskazując kierunek.

      Kobieta zdała sobie sprawę, że odkąd się zjawił, próbuje pokazać mu, gdzie jego miejsce, że nie robi nic poza tym. Własne zachowanie nie napawało jej szczególną dumą. Postanowiła mówić bez ogródek:

      – No dobrze, przepraszam, jeżeli nie sprawiam wrażenia zbyt otwartej, po prostu… Przychodzi pan bez zapowiedzi, odgórnie narzuca się nam współpracę, całkiem odbiega to od sposobu, w jaki zwykle działamy.

      – Doskonale to rozumiem. Dla nikogo nie jest to przyjemne. Zrobię, co się da, żeby moja obecność pani nie przeszkadzała.

      – Będzie pan jedynie obserwatorem?

      Tallec z namysłem poruszał głową.

      – Powiedzmy, że… podporządkuję się pani decyzjom, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, w pewnych sprawach przejmę stery.

      – Sądziłam, że to ja prowadzę w tym tańcu?

      – Tak będzie, chyba że natkniemy się na delikatną kwestię z zakresu moich kompetencji.

      – Nie jestem pewna, czy moi zwierzchnicy na to pozwolą. Z całym szacunkiem.

      – Z całym szacunkiem, pani porucznik, DGGN i Levallois już doszły do porozumienia, to będzie tymczasowa, wyjątkowa kooperacja leżąca w interesie narodowym. Ale kooperacja implikuje, że obie strony muszą współpracować. – Ludivine w kilka sekund przełknęła trzy kęsy kanapki, żeby ukryć rosnące poirytowanie. Po paru gryzach Tallec przerwał przedłużające się milczenie: – Czytałem sprawozdania z przebiegu pani kariery. Imponujące.

      – Ma pan szczęście, ja nic o panu nie wiem. Tallec to chociaż pana prawdziwe nazwisko?

      – Dlaczego pani pyta? Oczywiście, że…

      – Reprezentuje pan tajne służby, oto dlaczego.

      Wydał z siebie krótki, suchy śmieszek.

      – Nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w filmach. Naprawdę nazywam się Marc Tallec, jestem trochę od pani starszy, rozwodnik, bezdzietny, pochodzę z Rennes, zrobiłem magisterkę z prawa, wstąpiłem do policji, zdobyłem stopień oficerski, a potem dołączyłem do DGSI, gdzie jak z pewnością się pani domyśla, zajmuję się głównie sprawami związanymi z radykałami, krótko mówiąc, podążałem dość klasyczną ścieżką. Nie kryje się w tym żadna wielka tajemnica. No i proszę, teraz ma pani jakie takie pojęcie o tym, kim jestem.

      – O ile to wszystko prawda…

      Tallec znieruchomiał.

      – Bardzo panią proszę, nie zaczynajmy w ten sposób – powiedział pełnym emocji głosem. – Wszystko, co pani ode mnie usłyszy, będzie prawdą. Zawsze. Prędzej postanowię o czymś pani nie mówić, niż panią okłamię. Taka sytuacja prawdopodobnie się zdarzy, a wtedy będzie leżała w obopólnym interesie lub zwyczajnie będzie podyktowana brakiem wyboru, ale zawsze będę z panią szczery. Nie jestem pani wrogiem.

      Ludivine długo mu się przypatrywała. Potem powoli skinęła głową.

      – Okej. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie zbuduję relacji z mężczyzną na bagnistym gruncie, sądzę, że mogę odnieść to postanowienie również do pana.

      Tallec uśmiechnął się drwiąco.

      – Przynajmniej jest pani bezpośrednia.

      Ruszyli dalej.

      – Co mamy dalej w planach? – chciała wiedzieć Ludivine.

      – To pani śledztwo, niech pani mi powie.

      – Zamierzam zbadać otoczenie Laurenta Bracha i jego żony. Może nam pan pomóc? Macie już na nich teczki, wydaje mi się też, że DGSI dysponuje specjalnym, niezwykle szczegółowym cyfrowym rejestrem…

      Tallec energicznie potrząsnął głową.

      – Nie. Mogę co najwyżej potwierdzać zebrane przez was informacje, trochę was nakierować, jeśli będę wiedział coś więcej, dzięki czemu zyskacie na czasie, ale nie dostaniecie dostępu do CRISTINY,