Niepokojące było to, że pod inskrypcją znajdował się podpis klienta Konsorcjum. No i ta jutrzejsza data… Na jej widok Knowlton poczuł się jeszcze gorzej. Ale dopiero następne ujęcia doprowadziły jego umysł na skraj paniki.
Kamera skręciła w bok, ukazując zadziwiający obiekt wiszący obok tabliczki.
Była to przytwierdzona do podłoża stalową linką pofałdowana sfera z folii. Wydawała się delikatna i ulotna niczym bańka mydlana, przezroczysty kształt poruszał się pod wodą jak balon napompowany nie helem, tylko galaretowatą, żółtobrązową cieczą. Amorficzny pojemnik był rozdęty i miał niecałe pół metra średnicy. Znajdująca się w środku ciecz wirowała wolno za przezroczystymi ścianami, jak oko rodzącego się w ciszy cyklonu.
Jezu, pomyślał Knowlton, czując pot występujący mu na czoło. Zawieszony nad dnem pojemnik wydał mu się za drugim razem jeszcze bardziej złowieszczy.
Obraz powoli zaczął niknąć.
Pojawiło się kolejne ujęcie – ściana jaskini pokryta tańczącymi odbiciami powierzchni lśniącej podziemnej sadzawki. Na niej zamajaczył cień… cień człowieka stojącego w jaskini.
Jego głowa była zniekształcona… bardzo zniekształcona.
Zamiast nosa miał długi dziób… jakby był półptakiem.
Gdy przemówił, jego głos był zduszony… a słowa brzmiały dziwnie… melodyjnie… jakby był narratorem klasycznej tragedii.
Knowlton siedział w bezruchu, słuchając z zapartym tchem.
Jam jest Cieniem.
Jeśli oglądacie ten przekaz, znak to, że moja dusza znalazła wreszcie ukojenie.
Wygnany pod ziemię muszę przemawiać do was z jej trzewi, skazany na tułaczkę po tej jaskini, gdzie krwiste wody zbierają się w lagunie, w której nie przejrzały się gwiazdy.
To jednak mój raj… idealne łono dla mego kruchego dziecka.
Inferno.
Wkrótce zobaczycie, co po sobie zostawiłem.
A jednak nawet tu słyszę odgłosy kroków ignorantów, którzy mnie ścigają… którzy zamierzają mnie powstrzymać, udaremnić moje plany.
Możecie powiedzieć: przebacz im, jako że nie wiedzą, co czynią. Jednakże nadszedł moment, w którym niewiedza przestała być wymówką… moment, w którym tylko wiedza ma moc oczyszczenia.
Z czystym sumieniem pozostawiam wam dar nadziei, zbawienia, jutra.
A jednak wciąż ścigają mnie jak psa, przepełnieni pewnością, że to ja jestem szaleńcem. Jest z nimi ta siwowłosa piękność, która śmie nazywać mnie potworem! Jak owi ślepi na argumenty duchowni, którzy nawoływali do zabicia Kopernika, gardzi mną niczym demonem, ponieważ obawia się, że ujrzałem Prawdę.
Ale ja nie jestem kolejnym prorokiem.
Jestem waszym zbawieniem.
Jestem Cieniem.
Rozdział 10
– Usiądź – poprosiła Sienna. – Muszę cię o coś zapytać.
Gdy Langdon wkraczał do kuchni, czuł się o wiele pewniej. Miał na sobie pożyczony garnitur od Brioniego, leżący na nim zadziwiająco dobrze. Mokasyny także nie uwierały i Robert pomyślał nawet, że po powrocie do domu powinien się przerzucić na włoskie obuwie.
O ile w ogóle wrócę do domu, zauważył w myślach.
Sienna – naturalna piękność – także się zmieniła. Włożyła obcisłe dżinsy i kremowy sweter, co tylko podkreśliło jej filigranową figurę. Bez lekarskiego odzienia wyglądała o wiele dostępniej, a że włosy nadal miała spięte w kucyk, sprawiała wrażenie bardziej bezbronnej. Langdon zauważył, że kobieta ma zaczerwienione oczy, jakby niedawno płakała, i natychmiast ogarnęło go poczucie winy.
– Sienna, tak mi przykro. Słyszałem nagranie z sekretarki. Nie wiem, co powiedzieć…
– Dziękuję – odparła. – Skupmy się lepiej na tobie. Usiądź, proszę.
Jej zdecydowany ton głosu przypomniał Robertowi przeczytane niedawno artykuły.
– Chcę, żebyś się dobrze zastanowił, zanim mi odpowiesz – poprosiła, wskazując krzesło. – Czy pamiętasz, jak dostaliśmy się do tego mieszkania?
Langdon nie rozumiał, co to ma z czymkolwiek wspólnego.
– Przyjechaliśmy taksówką – stwierdził, siadając przy stole. – Ktoś do nas strzelał.
– Gwoli ścisłości: ktoś strzelał do ciebie, profesorze.
– To prawda. Wybacz.
– A czy pamiętasz, by padły jakieś strzały, gdy byłeś już wewnątrz taksówki?
Dziwne pytanie.
– Tak. Dwa. Pierwsza kula rozbiła boczne lusterko, druga trafiła w tylną szybę.
– Dobrze. Zamknij teraz oczy.
Robert pojął, że w ten sposób sprawdzała jego pamięć. Zacisnął powieki.
– Co mam na sobie?
To akurat pamiętał doskonale.
– Czarne pantofle, niebieskie dżinsy i kremowy sweter. Blond włosy, długie do ramion, zaczesane do tyłu. I piwne oczy.
Rozwarł powieki i przyjrzał się jej ponownie, zadowolony z tego, że jego fotograficzna pamięć funkcjonuje bez zarzutu.
– Świetnie. Twoja pamięć wzrokowa jest w porządku, co utwierdza mnie w przekonaniu, że nie doświadczyłeś trwałych uszkodzeń mózgu i amnezja powinna w pełni ustąpić. Czy przypomniałeś sobie coś nowego z ostatnich paru dni?
– Niestety nie. Za to po twoim wyjściu miałem kolejne wizje.
Opowiedział jej o nawrocie sceny z kobietą w welonie, stosami martwych ludzi i wierzgającymi, na wpół zakopanymi nogami oznaczonymi literą R. Na koniec wspomniał o złowieszczej masce wiszącej na niebie.
– „Ja jestem śmierć”? – powtórzyła wyraźnie poruszona Sienna.
– Właśnie tak.
– Hm… Sądzę, że to bije na głowę frazę: „Stałem się śmiercią, niszczycielem światów” – zacytowała słowa Roberta Oppenheimera wypowiedziane po przeprowadzonym teście pierwszej bomby atomowej. – A ta maska? – dodała zaraz z niewyraźną miną. – Nie wiesz przypadkiem, dlaczego twój umysł przywołał jej kształt?
– Nie mam bladego pojęcia, aczkolwiek wiem, że tego rodzaju maski były niezwykle popularne w średniowieczu… – Langdon przerwał. – Nazywano je ptasimi maskami lekarskimi.
Sienna wyglądała na poruszoną.
Langdon szybko wyjaśnił, że w świecie symboli ta dziwaczna maska jest synonimem czarnej śmierci, zabójczej dżumy, która wyludniła Europę w czternastym wieku, zabijając w niektórych regionach nawet jedną trzecią populacji. Wiele osób nadal wierzyło, że słowo „czarna” w nazwie pochodzi od czernienia zwłok ofiar zżeranych przez gangrenę i podskórne krwiaki, ale prawda była znacznie bardziej prozaiczna. Nazwa wiązała się ze strachem, jaki padł na ludzi w czasie tej epidemii.
– Ptasie maski – mówił dalej Robert – nosili średniowieczni lekarze, aby chronić się przed zarazą podczas kontaktu z zarażonymi. Dzisiaj