Mama sprawiała wrażenie załamanej.
– Tak bardzo się za tobą stęskniłam.
– Ja też, mamo. Gdy będziecie z tatą kroili indyka, pomyśl, że ja jem na lotnisku.
Po chwili ciszy matka powiedziała:
– Rachel, nie zamierzałam mówić ci tego przed przyjazdem, ale twój ojciec stwierdził, że ma za dużo pracy, by w tym roku być w domu. Zostanie na długi weekend w swoim mieszkaniu w Waszyngtonie.
– Co? – Zaskoczenie Rachel natychmiast ustąpiło złości. – Przecież to Święto Dziękczynienia. Senat nie obraduje! Ojciec ma niespełna dwie godziny drogi do domu. Powinien być z tobą!
– Wiem. Mówi, że jest zmęczony… za bardzo zmęczony, żeby prowadzić. Uznał, że ten weekend spędzi, pracując.
Pracując? Rachel miała co do tego poważne wątpliwości. Senator Sexton spędzi raczej ten czas z jakąś kobietą. Zdradzał matkę, choć dyskretnie, od wielu lat. Pani Sexton nie była głupia, ale jej mąż zawsze miał w pogotowiu przekonujące alibi i repertuar min urażonej niewinności. Wreszcie uznała, że nie ma innego wyjścia, jak pogrzebać swój ból i udawać, że niczego nie widzi. Rachel namawiała matkę na zastanowienie się nad rozwodem, ale Katherine Wentworth Sexton była kobietą słowną. „Póki śmierć nas nie rozłączy, odparła. Twój ojciec dał mi ciebie, piękną córkę, i za to jestem mu wdzięczna. Pewnego dnia odpowie za swoje grzechy przed wyższą instancją”.
Stojąc na lotnisku, Rachel wrzała z gniewu.
– Ale to znaczy, że będziesz sama w Święto Dziękczynienia! – Zrobiło jej się niedobrze. Odwracanie się od rodziny w takim dniu było po prostu podłe.
– Cóż… – Głos matki zdradzał rozczarowanie, ale brzmiał stanowczo. –Nie mogę pozwolić, żeby jedzenie się zmarnowało. Pojadę do ciotki Ann. Zawsze zapraszała nas na Święto Dziękczynienia. Zaraz do niej zadzwonię.
Rachel czuła się tylko odrobinę mniej winna.
– Dobrze. Przyjadę do domu najszybciej, jak będę mogła. Kocham cię, mamo.
– Bezpiecznej podróży, kochanie.
O wpół do jedenastej wieczorem taksówka wreszcie wjechała na kręty podjazd luksusowej posiadłości Sextonów. Rachel zorientowała się od razu, że stało się coś złego. Na podjeździe stał wóz policyjny i kilka vanów ekip telewizyjnych. W domu paliły się wszystkie światła. Z walącym sercem wbiegła na ganek.
Funkcjonariusz policji stanowej zatrzymał ją przy drzwiach. Miał ponurą minę. Nie musiał nic mówić. Rachel wiedziała. Wypadek.
– Droga dwadzieścia pięć była śliska od marznącego deszczu – wyjaśnił. – Pani matka zjechała do zalesionego wąwozu. Przykro mi. Zginęła na miejscu.
Rachel zmartwiała. Ojciec wyjechał z Waszyngtonu natychmiast po otrzymaniu wiadomości i teraz prowadził w salonie niewielką konferencję prasową. Ze stoickim spokojem oznajmiał światu, że jego żona zginęła w wypadku samochodowym, wracając ze świątecznej kolacji u swojej rodziny.
Rachel stała w rogu pokoju, przez cały czas szlochając.
– Żałuję – mówił senator ze łzami w oczach – że nie wróciłem do domu na weekend. Nie doszłoby do tej tragedii.
Powinieneś pomyśleć o tym wiele lat temu, krzyknęła Rachel w duchu. Jej nienawiść do ojca pogłębiała się z każdą chwilą.
Rozwiodła się z nim tak, jak powinna to zrobić jej matka. Senator prawie nie zwrócił na to uwagi. Nagle stał się bardzo zajęty, wykorzystując majątek po zmarłej żonie, żeby zostać kandydatem na prezydenta z ramienia swojej partii. Głosy współczucia również mu nie zaszkodziły.
Minęły trzy lata, a ojciec nawet na odległość sprawiał, że Rachel wiodła samotne życie. Jego ubieganie się o prezydenturę odsunęło na czas nieokreślony jej marzenia o związaniu się z kimś i założeniu rodziny. Wyłączyła się z gry towarzyskiej, bo było to łatwiejsze niż odpieranie zalotów niezliczonych żądnych władzy waszyngtońskich absztyfikantów, którzy mieli nadzieję na usidlenie potencjalnej „pierwszej córki”, zanim przejdzie do wyższej ligi.
Zaczęło się ściemniać. W Arktyce trwała zima, czas nocy polarnej. Rachel uświadomiła sobie, że leci do krainy wiecznego mroku.
W końcu słońce zgasło, zniknęło za linią horyzontu. Wciąż lecieli na północ. Na niebie pojawił się jasny księżyc w trzeciej kwadrze, bielejący w krystalicznie czystym arktycznym powietrzu. Daleko w dole połyskiwały fale oceanu, góry lodowe wyglądały jak diamenty naszyte na ciemną cekinową siatkę.
Wreszcie Rachel wypatrzyła mglisty zarys lądu. Nie tego się spodziewała. Przed samolotem z oceanu wyrastało wielkie, pokryte śniegiem pasmo górskie.
– Góry? – zdziwiła się. – Na północ od Grenlandii są góry?
– Najwyraźniej – odparł pilot, równie zaskoczony.
Gdy nos F-14 skierował się w dół, Rachel poczuła się dziwnie nieważka. Przez dzwonienie w uszach usłyszała rytmiczny dźwięk. Pilot musiał połączyć się z jakimś urządzeniem naprowadzającym i podążał za jego sygnałem.
Gdy zeszli poniżej tysiąca metrów, Rachel ujrzała dramatyczny krajobraz zalany blaskiem księżyca. U stóp gór rozpościerała się rozległa śnieżna równina. Długi na około piętnaście kilometrów płaskowyż z wdziękiem opadał ku morzu i kończył się stromym urwiskiem.
Wtedy to zobaczyła. Nigdy dotąd nie widziała niczego podobnego. Z początku pomyślała, że księżycowa poświata płata jej figle. Zmrużyła oczy i wbiła je w śnieżne pole, nie pojmując, na co patrzy. Im niżej schodził samolot, tym wyraźniejszy stawał się widok.
Do licha, co to takiego?
Wyglądało to tak, jakby ktoś srebrną farbą wymalował na śniegu trzy ogromne pręgi. Lśniące pasy biegły równolegle do urwiska. Dopiero na wysokości stu pięćdziesięciu metrów Rachel zrozumiała, że to złudzenie optyczne. Trzy pasy były w rzeczywistości długimi, głębokimi rowami o szerokości ponad dziesięciu metrów. Koryta zostały wypełnione wodą, która zamarzła, tworząc proste, srebrne kanały. Pomiędzy nimi piętrzyły się wały ze śniegu.
Na niższym pułapie samolotem zaczęły wstrząsać silne turbulencje. Rachel usłyszała, jak podwozie wysuwa się z głuchym zgrzytem, ale wciąż nie widziała pasa do lądowania. Gdy pilot starał się zachować panowanie nad maszyną, w zewnętrznym lodowym korycie zauważyła dwie linie mrugających świateł. Przerażona zrozumiała, co zamierza zrobić pilot.
– Lądujemy na lodzie? – zapytała.
Nie odpowiedział. Był skupiony na walce z porywistym wiatrem. Rachel czuła ssanie w dołku, gdy samolot zmniejszał prędkość i opadał w kierunku lodowego kanału. Po obu stronach wznosiły się wysokie śnieżne wały. Wstrzymała oddech. Wiedziała, że najmniejszy błąd w tym wąskim kanale oznacza pewną śmierć. Zeszli jeszcze niżej i nagle turbulencje ustały. Osłonięty przed wiatrem myśliwiec, pewnie wylądował na lodzie.
Pilot uruchomił ciąg wsteczny i zaczęli zwalniać. Rachel wypuściła powietrze. Odrzutowiec podkołował około sto metrów i zatrzymał się na czerwonej linii wymalowanej sprayem na lodzie.
Z prawej strony widać było tylko ścianę śniegu – zbocze wału. Widok po lewej był identyczny. Z przodu rozciągała się bezkresna połać