Na zachód od Burus leży Miasto Kobiet. Ma ono ziemie i niewolników, a one [tj. kobiety] zachodzą w ciążę za sprawą swych niewolników. Jeżeli [która] urodzi chłopca, zabija go. Jeżdżą konno i osobiście biorą udział w wojnie, a odznaczają się siłą i srogością.
Potem, przypominając sobie dziwny uśmieszek króla, dopisał:
Wieść o tym [jest] prawdą: opowiedział mi […] Hotto, król rzymski7.
Tysiąc lat później archeologowie stwierdzili, że u schyłku wielkiego Cesarstwa Rzymskiego na Mazowszu chowano wyłącznie kobiety i dzieci. Co stało się z mężczyznami? Nie wiadomo.
1
Tylko tu było bezpiecznie. Wisznia rozejrzała się po tak dobrze znanej sobie okolicy. Niewysokie i łagodne wzgórza rozcinały gdzieniegdzie głębokie jary. Jednym z nich biegła ścieżka od osady aż do rzeki. Nie było jej widać z daleka, bo otulał ją zarośnięty dzikim bzem wąwóz. Nawet teraz, kiedy zima ogołociła krzewy z liści, trudno było dostrzec idącego drożyną człowieka. Na szczycie skarpy stał ostrów otoczony palisadą dębowych pni. O tej porze roku siedziała tam tylko warta pilnie wypatrująca, co dzieje się za rzeką.
Na drugim brzegu żyli obcy, straszni ludzie zrośnięci z końmi, pokryci gęstą szczeciną, o oczach zwężonych złem i płaskich mordach. Rzadko zapuszczali się aż tu. Wisznia nie widziała ich nigdy w życiu. Opowiadano sobie tylko o nich w numach8, szarą godziną siedząc przy ogniu.
Od północy ciągnęła się puszcza. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodził do niej dalej niż na odległość ludzkiego głosu. Była błogosławieństwem wioski i jej grozą. Dawała drewno na opał i budowę, grzyby, jagody i zwierzynę, ale to w niej żyły watahy wilków, potężne niedźwiedzie i podstępne rysie. W niej znajdowały schronienie niezliczone demony, biesy, wilkołaki, w niej mieszkał leszy ze swoją leśną babą9, a spotkać każdego z nich to strach. Więc tylko tu było bezpiecznie, na tym kawałku ziemi odgrodzonym od świata z jednej strony łukiem potężnej rzeki, a z drugiej – borem. Teraz wszystko pokrył głęboki śnieg. W zaspach tonęły też na wpół zagłębione w ziemi chaty. Dymy unosiły się z otworów pod dachami i kładły szarym pyłem na skrzącej bieli.
Wisznia pochyliła się, założyła na barki koromysło10 i doczepiła do niego dwa drewniane kubły. Była szczupła, ale silna. Ostrożnie śliską, wydeptaną w śniegu ścieżką zeszła wąwozem w dół aż do rzeki. Rozejrzała się za kamienną siekierą, którą kobiety zostawiały wśród krzewów. Zatarła ręce, wyprostowała się i już miała złapać za trzonek, wleźć na lód i wybić przerębel, kiedy zauważyła ruch na drugim brzegu. Stał tam jeździec. Obcy! Skórzany kaftan miał przepasany rzemieniami podtrzymującymi łuk. Wydawało się dziewczynie, że spod okrągłej futrzanej czapki patrzyły skośne oczy, a jego morda była płaska. Czarna, chyba wilcza opończa powiewała mu na ramionach. Wisznia nie widziała go dobrze. Rzeka była szeroka.
Głos zamarł jej z przerażenia w gardle. Znieruchomiała. Bezradna patrzyła, jak jeździec szuka bezpiecznego zejścia na lód, jak chce się przeprawić na drugi brzeg. Za nim na pewno ciągnie całe wojsko! Przyjdą do nich, będą zabijać, niszczyć, palić! Wisznia wyciągnęła przed siebie dłonie z dwoma palcami rozstawionymi w magicznym geście i zamamrotała zaklęcie, by go powstrzymać, ale jeździec widocznie znalazł jakieś zejście, bo zjeżdżał coraz niżej. Tu babskie zaklęcie nie mogło pomóc. Tu trzeba było szukać ratunku w sile znacznie potężniejszej!
– Dnieprze, coś srogi i łaskawy jednocześnie! Co zgubę przynosisz i życie! Ratuj!!!
Potęgę Dniepru dziewczyna widziała już wiele razy, kiedy z wiosną wylewał tak daleko i szeroko, że ludzie musieli z całym dobytkiem chronić się na wzgórzu za palisadą z dębowych pni. Widywała go też czasem, jak płynął błękitny, raz po raz wyrzucając nad powierzchnię potężne ramiona. Widziała go we mgle unoszącej się znad toni, słyszała, jak równomiernie sapie z wysiłku, płynąc pod prąd.
– Obudź się, Dnieprze! Ratuj!
Bo on zapewne spał pod warstwą lodu.
– Obudź się!
Jeździec znalazł drogę. Już koń ostrożną nogą wszedł na twardą taflę zmarzniętej wody. I wtedy ojczulek Dniepr przeciągnął się pod lodem! Głuchy huk rozległ się od brzegu do brzegu.
– Obudź się! Obudź! – krzyczała Wisznia, a spod tafli dobiegały głuche stęknięcia i dziwne grzmoty.
Dniepr szalał tam widocznie, bo lód trzeszczał pod jego naporem, jakby warczał, jakby kogoś klął.
Przerażony koń ślizgał się po gładkiej powierzchni, cofał się w stronę brzegu, strzygąc uszyma. Obcy bódł go piętami w boki, ale nie udało mu się zmusić wierzchowca, by szedł spokojnie, kiedy pod nogami ktoś tak potężny jak ojczulek Dniepr dobijał się i groził. Tamten zawrócił. Stanął na wysokim brzegu i patrzył. Wydawało się Wiszni, że ją zauważył, więc znowu wyciągnęła przed siebie dłonie z rozstawionymi palcami i zbierała siły, by rzucić na obcego przekleństwo. Nie skutkowało.
– Mokosz, matko moja, pomóż!
Ta zima była szczególnie trudna dla plemienia Ruy. Zwykle kiedy nad stepem zaczynał hulać zimny wiatr, ruszali ze stadami bydła, koni, kóz i owiec na południe w stronę ciepłego morza, które tam nazywają Ponckim11. Toczyli nad nim wiele walk, a szczęśliwa gwiazda ich wodza Uldina zawsze prowadziła do zwycięstwa. Tam, na południu, gdzie ludzie mieszkali w kamiennych domostwach, wszystkiego było w bród. Napadali na taką osadę, wyrzynali mężczyzn, a kobietom kazali sobie usługiwać. Piekły dla nich placki z mąki, nalewały do czaszy wina, od którego robiło się błogo, mięso polewały tłustą oliwą… A ile tam było owoców! Jaki słodki miód! Żarli więc wszyscy i żarł Rua. Potem brali kobiety, by legnąć gdzie bądź, i niewolili je, choć darły się i broniły. Ich własne patrzyły na to z uciechą i takiej nabierały ochoty, że same domagały się porcji męskiego nasienia tak usilnie i często, że Rua aż chodzić potem nie mógł od tej roboty.
Ale tej zimy było inaczej. Szczęście widać opuściło Uldina. Albo był za stary, albo naraził się czymś Bogu Wielkiego Nieba, a może jakiemuś pomniejszemu duchowi, bo kiedy najechali na upatrzoną wieś, zastali tam tak przygotowaną obronę, że nijak jej było pokonać. W następnej to samo i dalej takoż. Na dodatek zima w tym roku zagnała się na południe dalej niż zwykle. Step, który w tamtych okolicach tylko na krótko pokrywał śnieg, tym razem leżał pod grubą białą poduchą już trzeci miesiąc. Konie im osłabły, stada przetrzebili i jeść nie było co. Siedzieli smętni w swoich czumach12. Skóry rozpięte na rusztowaniu ze zwierzęcych kości nie chroniły wystarczająco dobrze przed mroźną zawieruchą. Żadne z dzieciaków, które urodziły się na jesieni, już nie żyło. Zaczęli umierać też starsi.
Zebrali się więc naczelnicy rodów na naradę. Stanęli kołem, łeb koński przy końskim łbie, bo prawdziwy Hun z konia schodzi niechętnie, i zaczęli radzić.
– Dolę przebłagać trzeba! Kto winien, tego wygnać! – zagaił Gainas, bo pierwszeństwo w głosie mu się należało. Był najstarszy.
Ledwie