Góra Bogów Śmierci. Aleksander Sowa. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksander Sowa
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-272-4504-5
Скачать книгу
2015

      Zdjęcie na okładce: Aleksander Sowa

      Projekt okładki:

      Aleksander Sowa & Sabina Sagan

      Redakcja: eKorekta24.pl

      Korekta: Bożena i Janusz Sigismund

      ISBN 978-83-272-4493-2

      Smashwords Edition

      Aleksander Sowa|Self-Publishing

      www.wydawca.net

      All rights reserved.

      Wszelkie prawa zastrzeżone.

      Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

      Wydanie I. Opole marzec 2015 r.

      Konwersja do mobi A3M Agencja Internetowa

      1

      Nagle coś się wyłania ze śnieżycy. Samochód hamuje, lecz nic to nie daje: słychać głuche uderzenie. „Boże – myśli kierowca, wyskakując z wozu – zabiłem kogoś!”.

      – Jak się pani czuje? Jest pani ranna? – przekrzykuje zadymkę. – Wezwać pomoc? Pogotowie? – krzyczy do wstającej staruszki.

      – A cholera by cię wzięła, wariacie jeden!

      – Może zadzwonić po karetkę?

      – Diabli z karetką! Nie trza jeździć jak wariat! Mówię, że nic mi nie jest!

      – A pani co, do cholery? – wrzeszczy kierowca. – Żeby w taką śnieżycę środkiem drogi łazić! Życie pani niemiłe?

      Powietrze jest lodowate, a na linii energetycznej gwiżdże wiatr. Kobieta rzuca Jakubowi wściekłe spojrzenie. Jest chuda, niziutka, twarz opatuliła chustką, zawiązaną pod brodą. On wsiada do samochodu, trzaskając drzwiami. Wyjmuje spod koszuli srebrny krzyżyk na łańcuszku.

      – Dzięki ci, Panie – szepcze, całując go. – Dzięki.

      Staruszka nie rusza się z miejsca. Patrzy błyszczącymi z zaciekawienia oczami. Uśmiecha się, odsłaniając bezzębne dziąsła. Jakub opuszcza szybę. Do wnętrza wdziera się chłód.

      – Podrzucić panią?

      – A gdzież pan tak pędzi?

      – Do hotelu Korona! Wie pani, gdzie to?

      – A co bym nie wiedziała? Tutejsza jestem. Drogę pan zmylił. Trza było zjechać, tutaj droga już na Złoty Stok.

      Kobieta gramoli się do samochodu. W jej wzroku jest coś niezwykłego. Zmarszczki wokół jej ust rozchodzą się promieniście. Twarz zniszczona, lecz oczy błyszczą jak ognie. Śnieżyca chyba się wzmaga, wiatr zawodzi głośniej.

      – Chodnika pani nie ma!?

      – Tu musi pan skręcić.

      – Może do lekarza zawiozę? Obejrzy panią.

      – Nie trza. Jeszcze trochę i mnie też przyjdzie się żegnać z życiem.

      – Tego pani wiedzieć nie może.

      – Mogę. Wiem więcej niż ci się zdaje, synku.

      Jakub słyszy przez śnieżycę wycie syreny. Rozgląda się i jest prawie pewien, że na drodze, z której zjechał zgodnie z sugestią starej, przed chwilą widział niebieskie światła.

      – To nie znaczy, że trzeba śmierci w szpony leźć – mówi.

      – Widziałam ją, jak każdą inną normalną rzecz. Nie boję się.

      Jakub spogląda na starą, ale jej oczy są bez wyrazu, puste, jak gdyby nie należały do żywego człowieka. Kundel na jej kolanach szczerzy kły. Mężczyzna wytęża wzrok, lecz otacza ich tylko ciemność. Widzi jedynie śnieg, wirujący w szaleńczym pędzie. „W taką pogodę wszystko się może przytrafić” – myśli.

      – Daleko jeszcze?

      – Ano, dobrze pan jedzie. Tutaj mnie pan wysadzi. Prawie jesteśmy – kobieta wskazuje budynek. – Tam na rogu, widzi?

      Jakub odwraca wzrok. Staruszka wysiada. W śnieżycy majaczy zarys poniemieckiego budynku. Nad wejściem miga nadpalony czerwony neon. Nieznajoma nachyla się do okna. Pies warczy głośno.

      – Wiesz, że jeszcze możesz zawrócić?

      – Na pewno nic pani nie jest?

      – Więc jedzie pan…? – stara kiwa głową z dziwnym wyrazem twarzy. – To niech pan jedzie. Tamten też jechał. No, ale pan może wróci – dodaje, machając ręką, i niemal natychmiast znika.

      „Jakaś wariatka” – myśli Jakub, parkując przed hotelem. Gdy wysiada, czuje, jak wiatr słabnie. Ogarnia go chłód. Postawiwszy kołnierz, mężczyzna spogląda na lewy nadgarstek.

      2

      Kiedy zegar odmierza ostatni z siedmiu dzwonków, dziewczyna przed lustrem z niezadowoleniem zauważa kropkę powyżej lewej, starannie wyregulowanej brwi. Otwierają się drzwi. Wraz z przybyszem wdziera się zawodzenie wiatru. Iza wita gościa.

      – Strasznie wieje. A wie pani, że dopiero tutaj się to zaczyna? – zagaduje on, odstawiając bagaż pod ścianę. – Za Nysą jeszcze piękna pogoda. Jak na kwiecień, rzecz jasna.

      – Normalne. Tutaj zawsze tak jest, proszę pana.

      Pogoda jej nie obchodzi. „Cholera – myśli – musiał przyjechać akurat teraz”. Będzie musiała z nim gadać, aż Paula wróci z wymienionym tamponem.

      – To wszystko przez góry, no nie?

      Jakub nie mógł wybrać daty wizyty, lecz miał nadzieję na łaskawszą pogodę. Kto by się spodziewał śnieżycy, jeśli od dwóch tygodni dogrzewało słońce, śpiewały ptaki i zewsząd czuć było wiosnę?

      – Hm – chrząka, rozglądając się. – Miałem rezerwację na dzisiaj.

      – Domyśliłam się, kim pan jest.

      Szczupły, wysoki, nawet przystojny. Okulary w srebrnych oprawkach odrobinę go postarzają, lecz są świetnie dobrane. Wygląda na trzydziestolatka. Na palcu nie ma obrączki.

      – Tak?

      Słyszą skrzypnięcie zawiasów. Spoglądają w stronę otwierających się drzwi, lecz żarówka nagle gaśnie.

      – Czekamy na pana – dobiega ich w ciemności.

      W drzwiach pojawia się twarz drugiej dziewczyny. Jakub zwraca uwagę na burzę ciemnych kręconych włosów, oświetlonych nieco upiornym światłem świecy trzymanej w dłoni.

      – O, dobrze, że jesteś – wtrąca Iza, odchodząc od lustra. – Ja jestem tutaj – rzuca, zakładając szalik – w zastępstwie za koleżankę.

      – Właśnie – dodaje brunetka. – Musiałam wyjść.

      Wiatr za oknami jeszcze przybiera na sile. Słyszą, jak przeraźliwie wyje i gwiżdże. Gdzieś ciągle skrzypi jakieś żelastwo. Zapalające się nagle światło oślepia zebranych, bo oczy już przyzwyczaiły się do ciemności. Chwilę później żarówka przygasa, a kiedy podnoszą wzrok ku lampie, ta znowu zaczyna świecić.

      3

      Kilkadziesiąt lat wcześniej, pewnej sierpniowej nocy, pięćset kilometrów dalej ostatnie krople deszczu dosięgają ziemi. Niebo jaśnieje, a powietrze staje się świeże i lekkie – jakby przepraszało za to, co zrobiło, i zastanawiało się, czy to już koniec opadów, czy tylko zawieszenie broni. Tymczasem maszyna przechyla się na lewe skrzydło. Pilot wyrównuje krótkim ruchem. Skupia się na utrzymaniu prędkości i kursu. Sterownica drży pod palcami, kabinę spowija oświetlenie bojowe.

      – Jest kurs zrzutu! – słyszy lotnik przez radio. – Cel za minutę!

      B-24 Sił Powietrznych Armii USA o numerze 191 leci zaznaczyć cel. Każdy z czterech silników pracuje równo, niczym dobrze naoliwiona maszyna do szycia. Widoczność jest doskonała, pilota dziwi, że Niemcy zaczynają stawiać zasłonę dymną dopiero teraz, kiedy amerykańskie samoloty są już nad celem. Obrona artyleryjska milczy. Brak nocnych myśliwców. Ani jeden reflektor