Z Tadeuszem Nowakiem rozmowa pierwsza
Porządkowanie świata
W pańskim dorobku są utwory harmoniczne i nieharmoniczne. „A jak królem, a jak katem będziesz”, „Psalmy”, „Diabły”, „Półbaśnie” zaliczyłabym do pierwszej grupy. Ale na przykład „Proroka” do drugiej…
„Prorok” też jest harmoniczny.
Dla mnie – nie.
Napisałem tę książkę w ciągu sześciu miesięcy. Może zbyt szybko. Dałem się chyba wciągnąć w polemikę. W tym czasie część krytyków zdradzała zakusy likwidatorskie wobec tego wszystkiego, co wyrastało z kultury ludowej. I mnie być może udzieliła się panująca w środowisku nerwowość.
Odbieram tę książkę jako zgrzyt. Roch Sulima wprawdzie ostatnio w monografii dokładnie wszystko wytłumaczył, ale ja ciągle swoich odczuć nie rozumiem…
Posłużyłem się groteską, może ten rodzaj literatury do pani nie trafia?
Może pan ma rację: kiedy poddaję się sztuce, by uciszyć własne emocje, wolę groteskę mniej drapieżną. To tak, jak z muzyką. A pan jakiej muzyki słucha? Strawińskiego? Janáčka?
Którego Strawińskiego?
Operującego już dysonansem. Powiedzmy: „Pietruszki”, „Święta wiosny”.
Słucham, bardzo lubię. Zwłaszcza że znam źródła pomysłu i założenia Strawińskiego. Dzięki dysonansom zresztą można dziś więcej powiedzieć o świecie niż dzięki konsonansom. Dysonans jest bliższy współczesności.
Tyle że w ten sposób my, odbiorcy sztuki, na powrót wchłaniamy w siebie niepokoje świata. A jeśli komuś zależy na obronie spokoju wewnętrznego, wewnętrznej spójności?
Jestem nieodrodnym synem literatury ludowej, a groteska zawsze była w tej literaturze jednym z podstawowych środków wyrazu. Nie tylko chwytem formalnym. Czymś więcej – sposobem oswajania nieprzyjaznej rzeczywistości. Mało z tego przeniknęło do literatury oficjalnej, bodaj czy nie jedynym śladem u nas jest komedia „Z chłopa król”. Poddaliśmy się innym konwencjom, literaturze opowiadanej bardziej linearnie, widzącej świat jednoaspektowo.
Wszystkiemu winien Boileau?
Przejmując się zanadto koncepcją literatury – i w ogóle kultury, bardzo literackiej – straciliśmy bezpowrotnie to, co jeszcze w średniowiecznym teatrze było wieloaspektowym oglądem świata, reagowaniem na niego nie tylko umysłem, ale też wszystkimi zmysłami, co potrafili doskonale spożytkować starożytni, z Eurypidesem i Arystofanesem. Zresztą pierwociny naszego teatru – jak antycznego – są z ducha obrzędu. Później nastąpiło wykoślawienie. Jak i w całej Europie. Jeśli się śledzi historię literatury późniejszej, widzi się już tylko pojedyncze enklawy. Trafia się jakiś Rabelais ze swoim karnawałem w „Gargantui i Pantagruelu”; ich wielkości do końca nie potrafimy chyba ocenić. U nas może jedynie Pasek próbował pójść tym tropem; szkoda, że tak nieśmiało.
Ale arcydziełami częściej bywają eposy?
Bo ludzie chyba wolą rozlewny styl opowiadania. Poza tym groteska jest rzeczywiście trudna. Rzadko się udaje.
Dlaczego wybiera pan trudniejsze zadanie?
Bo ten styl jest bliższy poetyce życia.
I wiedział pan o tym od początku, od pierwszego tomu miał pan taką świadomość?
A czy jakikolwiek pisarz ma? No, może z wyjątkiem Tomasza Manna. Porządek formalny, rzeczowość, jasność, porządek moralny i filozoficzny – miał to przemyślane. Ale ludzie wolą przecież ekshibicjonistów, rozwijających się wraz z własnymi książkami i wpisujących w te książki niepokoje, wątpliwości i autopoprawki. Takich jak Dostojewski.
Ale wtedy utwory trzeba czytać wraz z życiorysem autora, by je do końca rozumieć.
Może dlatego Dostojewskim świat od dziesięcioleci jest zafascynowany – ze względu na tajemnicę, którą zabrał do grobu. A czyż biografizm jest tak wielkim złem? Tylko u nas do dobrego tonu należy mówić o nim z lekceważeniem.
Sięgnijmy zatem do początków Tadeusza Nowaka, do pierwszych wierszy.
Zaczynałem od niekontrolowanego śpiewania, dość niewydarzonych wierszyków. Pod Asnyka pisanych, Tetmajera, Kasprowicza. Napisałem poemat o Dunajcu, w którym pojawił się stary wątek państwa Wiślan. Jakiej takiej świadomości, jak się powinno pisać – lub raczej jak nie powinno – dochrapałem się w Tarnowie dzięki bibliotece księży Bochenków, dzięki organizacji wiciowej. Zrozumiałem wartość własnego związku z wsią i to, że muszę tego związku strzec jak źrenicy oka. Jedną z zasad wiciowych było zalecenie moralne: Jeśli będziesz już na uniwersytecie, a przyjedzie do ciebie matka ze wsi w rozdeptanych butach, to masz ją wziąć pod rękę i przejść przez miasto najruchliwszymi ulicami.
Ale przecież wtajemniczenie literackie miał pan we krwi. Sikorzyce przepełnione były baśniami, opowieściami przy kądzieli, przy darciu pierza.
Najwięcej nasłuchałem się na zabawach. Także wtedy, kiedy przyjeżdżałem już jako student, bo uważany byłem wciąż za swojego.
A bójki pan widział?
Ostatnią na wsi rzeszowskiej, u Franka Kuduka. Nie są takie groźne, raczej komiczne, jeśli biorą w nich udział podpici. Chyba że w grę zaczynają wchodzić gnypy. Wtedy lepiej sobie życzyć śmierci od kuli.
Bo pan jest estetą. A jak wypadała konfrontacja literatur – tej sikorzyckiej i tej oficjalnej?
To było jedno wielkie zachwycenie. Do słowa pisanego w ogóle miałem stosunek jak typowy chłop – czyli śmiertelnie poważny i naiwny. Czytani w Tarnowie poeci młodopolscy, romantyczni, ze współczesnych: Staff, Jastrun, Ważyk, później Różewicz, którego „Czerwoną rękawiczkę” przeglądałem, jadąc na studia do Krakowa – wszyscy budzili we mnie zdumienie. Zachwycało mnie skomplikowanie formalne ich wierszy. Byłem urzeczony, że na tak wiele sposobów można posługiwać się słowem. Próbowałem analizować, rozmontowywać na czynniki pierwsze.
To urzeczenie formą chyba panu na zawsze zostało?
A zauważyła pani, jak opowiada chłop? Lapidarnie. Nie grzeszy nigdy pokrętnością, gadulstwem. Ale kiedy w towarzystwie prawdziwie rasowego opowiadacza znajdzie się człowiek z zewnątrz, no – paniczyk, zawsze prawie staje się mimowolnym bohaterem chłopskiej opowieści. I nie orientuje się nawet, że zostaje wystrychnięty na dudka.
Pan akceptuje tę cechę chłopskiej kultury?
Nie mniej od chłopskich kompleksów drażniło mnie zawsze chłopskie poczucie wyższości. Ta chętka do wyśmiewania sąsiada, jeśli tylko miał chociaż o hektar mniej. Drażniło mnie niemal tak jak pycha, która kazała sprawić sobie buty z najlepszej skóry po to, by zakładać je tylko na niedzielę i by skrzypiały tak głośno, że nie było słychać rozmowy. Jest po prostu różnica między świadomością, kim się jest, skąd się jest, a bałwochwalstwem wobec samego siebie.
A brud na wsi nie raził pana?
Raził. Ale nie w każdej wsi i nie w każdym domu było brudno. W mojej pamięci mocniej utrwaliło się piękno, które zdominowało wieś po rabacji. Pamiętam wiklinowy płot ogradzający podwórze. Kwiatowy ogródek przed domem, jarzynowy za domem, sad. Zasobną komorę pełną zboża i wędlin, beczkę z kapustą, zawsze wysprzątaną niedzielną izbę, w której sypiali krewni. Łóżka w pierzynach, w poduszkach, „pająki” kolorowe u powały.
A ciężką pracę, po której trudno było rozprostować grzbiet?
Wiem, co to znaczy. Co znaczy taplać się w błocie, kiedy późną jesienią