Naśladowca. Erica Spindler. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Erica Spindler
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-238-9669-2
Скачать книгу
– poprawił go mężczyzna i wyciągnął dłoń w jej stronę.

      – Mary Catherine Riggio – przywitała się z nim.

      – Bardzo mi miło, ale muszę już lecieć. Zaraz mnie poproszą na scenę.

      Dopiero po chwili zrozumiała, co miał na myśli. W środy u Bustera występowali komicy, a Lance Castrogiovanni miał na sobie nawet odpowiedni kostium.

      Popatrzyła za nim z nadzieją. Chętnie by się dzisiaj z czegoś pośmiała.

      – Jest taki chudy, że mógłbym go podnieść jedną ręką – rzucił Snowe. – Ale nie sądzę, żeby mu się to spodobało.

      Koledzy wybuchnęli śmiechem. No tak, te męskie żarty. Jednak Snowe wiedział, co mówi. Chociaż nie był zbyt wysoki, to jednak dobrze zbudowany i miał mięśnie jak stal. Widziała go parę razy na siłowni.

      Zaś Castrogiovanni, który zaczął właśnie monolog o nieszczęśliwym dzieciństwie, był co prawda wysoki, ale przy tym chudy jak szczapa. Jego rude włosy przyciągały wzrok.

      – Zacznę od tego, że pochodzę z dużej włoskiej rodziny – mówił Castrogiovanni.

      M.C. spojrzała z zainteresowaniem w stronę sceny.

      – Nie jest mi łatwo, bo spróbujcie sobie wyobrazić, że ciągle wpadacie na kogoś z rodziny. Tylko czy ja wyglądam na Włocha?

      Nie wyglądał. W oczy rzucały się nie tylko rude włosy, ale też jasna, piegowata cera.

      – No właśnie. Adoptowano mnie – ciągnął. – Sami możecie się domyśleć, jak to było. Jak musieli nałgać moim rodzicom: tak, oczywiście, to urodzony Włoch. Będzie z niego dobry mafiozo. – Dotknął swoich włosów. – Pewnie powiedzieli im, że z czasem ściemnieją. Ale tak się nie stało, a ja nie zostałem mafiozem. Jak myślicie, czy ktoś czułby respekt przed facetem, który ma włosy w kolorze marchewki?

      M.C. zaśmiała się. Wiedziała, że Castrogiovanni ma sporo racji.

      – Albo to, widzieliście ten gest? – Wykonał gest, który znała od swoich braci, więc wybuchnęła głośnym śmiechem. – Normalnie budzi szacunek i posłuch, ale jeśli o mnie idzie, to chłopcy tylko pukali się w głowę. Albo pukali mnie w głowę. – Zrobił żałosną minę.

      – Naprawdę starałem się być prawdziwym Włochem, wiecie, mafiozem – ciągnął. – Chodzić, jak prawdziwy Włoch. To takie męskie…

      Zademonstrował wolny, kołyszący się chód, który był znakiem firmowym również jej braci. Robił to naprawdę dobrze, ale owszem, w jego wykonaniu wyglądało w równym stopniu śmiesznie, co żałośnie.

      M.C. nie mogła powstrzymać śmiechu. Mężczyzna spojrzał w jej stronę.

      – Jasne, śmiejcie się z mojego bólu. Ale ja przecież chciałem tylko, żeby przyjęli mnie do rodziny…

      Sorenstein szturchnął ją, więc spojrzała w bok.

      – Podobno Kitt miała telefon od kogoś, kto podaje się za Mordercę Śpiących Aniołków.

      – Tak? Skąd to wiesz?

      – Od kogoś z Centralnego Biura Śledczego.

      Doskonale wiedziała, od kogo. Mrużąc oczy, spojrzała na Briana, który wygłupiał się, flirtując z młodziutką barmanką.

      – Fałszywy alarm. Niektórzy po prostu nie wiedzą, co zrobić z czasem.

      – Jesteś pewna? – spytał Snowe.

      – Myślisz, że prawdziwi mordercy nie mają nic lepszego do roboty tylko wydzwaniać na policję? Daj spokój.

      – Różnie to bywa.

      Poirytowana M.C. zaczęła żałować, że jednak nie pojechała do domu.

      – Dajcie spokojnie pooglądać – mruknęła i znowu obróciła się do sceny.

      – Co? Nadepnęliśmy ci na odcisk? – zaczął się z nią drażnić Sorenstein.

      – Czyżby nie układało ci się z Kitt? – dołączył do niego Snowe.

      – Po prostu chcę posłuchać – odparła.

      Nie zwróciła uwagi na ich śmiechy. Spokojnie wysłuchała całego monologu, popijając wino, a kiedy się skończył, zaczęła głośno klaskać. Co jakiś czas zerkała ukradkiem na kolegów.

      Kiedy Castrogiovanni skończył, znowu do nich podszedł.

      – Dziękuję – rzuciła. – Właśnie tego potrzebowałam.

      Barmanka postawiła przed nim piwo, zapewne jako część honorarium. Wypił kilka łyków, a potem się uśmiechnął.

      – Pochodzi pani z włoskiej rodziny?

      Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Zresztą wystarczyło na nią spojrzeć, miała przecież ciemne włosy i oliwkową cerę. Nie trzeba było nawet pytać o nazwisko.

      – To było bardzo zabawne. I celne – dodała.

      – Dzięki.

      – Mów mi M.C., tak jak wszyscy.

      – Lance. – Uścisnęli sobie dłonie.

      – Jak to się stało, że rodzina pozwoliła ci zostać komikiem? – zaciekawiła się, myśląc o swojej matce, która z pewnością by tego nie przeżyła.

      – Wynajęli wujka Tony’ego, żeby mnie ścigał.

      – Miał cię przekonać do wyboru innego zawodu?

      – Gorzej. Groził, że jeśli nie zmienię zdania, to skieruje sprawę do sądu. Trzeba go było widzieć, istny Al Capone!

      – Mówisz poważnie?

      – Oczywiście. Powiedziałem, że czekam na jego prawników. – Upił kolejny łyk piwa. – A ty? Co z twoją rodziną?

      – Jestem najmłodsza z sześciorga rodzeństwa. Mam pięciu braci.

      – A, więc jesteś małą księżniczką. Pozazdrościć.

      – Tak, tylko że pracuję w policji. Wyobrażasz sobie księżniczkę z pistoletem?

      Uniósł kufel i mrugnął do niej wesoło.

      – Witam w klubie odszczepieńców i buntowników.

      Odszczepieńców? Nigdy nie myślała o sobie w ten sposób, ale nagle zrozumiała, że to trafne określenie. Bardzo kochała swoją rodzinę, ale była inna. I to nie tylko dlatego, że nie stosowała się do wyznawanych przez nich zasad. Była też inna z powodu swego zawodu i stylu życia.

      – Mogę się włączyć do rozmowy? – spytał Brian, który chyba już skutecznie przepłoszył barmankę. M.C. uznała jednak, że ma dosyć i wstała. – Jasne, ale ja znikam. Jestem potwornie zmęczona.

      Wychodząc, zerknęła jeszcze na Lance’a Castrogiovanniego. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się. Odwzajemniła jego uśmiech, zastanawiając się, czy go jeszcze kiedyś spotka. Miała nadzieję, że tak.

      ROZDZIAŁ JEDENASTY

      Wtorek, 9. marca 2006

      godz. 7.20

      Kitt stała przy grobie, drżąc w porannym chłodzie. Na płycie widniał napis:

      Sadie Marie Lundgren

      10 września 1990 – 4 kwietnia 2001

      Nasz ukochany Orzeszek

      Przychodziła tu co najmniej raz w tygodniu. Przynosiła