W podziemiach ruin
Wydane w formacie ePUB przez Imprint Sp. z o.o. – 2010 rok.
I
Niedaleko granicy Marchii Brandeburskiej, a dzisiejszych Prus, stał nad Notecią zameczek obronny, Ostrów.
Gruby mur otaczał go wokoło, wewnątrz wznosił się piętrowy dom, w którym przemieszkiwała z dziada pradziada rodzina szlachecka Dzierzbickich.
W czasie, w którym rozpoczyna się to opowiadanie, właścicielem zameczku byt. Maciej Dzierzbicki. Jako młodzieniec brał on udział w sławnej wyprawie Króla Jana Sobieskiego pod Wiedeń, lecz ranny pod Parkanami wrócił do domu i osiadł w Ostrowie.
Czyniąc zadość woli zmarłego ojca, ożenił się, i wkrótce Pan Bóg dał mu dwie córki. Starsza Aniela liczyła już lat dziewiętnaście; wysoka, kształtna, piękna szatynka słynęła zarówno z urody jak i z dobroci. Okoliczni włościanie nazywali ją swoją matką, bo gdzie tylko zjawiła się choroba, a za nią głód i nędza, Aniela śpieszyła z pomocą. Często też wyjeżdżała konno do wsi okolicznych, a chłopi zdaleka poznawali dzielnego jej siwka, którego zazwyczaj dosiadała, odwiedzając chorych i potrzebujących pomocy.
Słońce wiosenne miało się już ku zachodowi. Pani Dzierzbicka z młodszą córką, dziesięcioletnią Janinką, siedziała obok męża na ganku zajęta robotą. Nagle, odkładając trzymany w ręku haft, rzekła:
– Jestem niespokojna o Anielkę. Wyjechała tak dawno i dotychczas nie wraca. Może ją koń poniósł? Może spadła z siodła?
– Anielka spadłaby z konia! – zdziwiła się Janinka. – Przecież ona jeździ doskonale!
– Prawdę mówi Janinka – uspokajał mąż. – Bóg nie dał mi syna, ale i on nie jeździłby tak dzielnie jak Anielka. Bywało koń skoczy w bok, zlęknie się, ona nawet nie drgnie na siodle.
– Czemuż nie wraca? – niepokoiła się matka.
– Pewno pojechała daleko, ale zresztą poco ten niepokój, wszak jest z nią stary Bartosz, a ten ją obroni w każdej potrzebie.
– Otóż i Anielka! – zawołało dziecko, wskazując na daleką kurzawę.
– Chwała Bogu! – szepnęła matka.
– Ależ pędzi, Bartosz zaledwie zdąża, a to przecież jeździec nielada.
Zbliżywszy się do bramy, młoda dziewczyna zwolniła bieg konia, kłusem przejechała dziedziniec, lekko zeskoczyła z siodła przed gankiem i, oddawszy wierzchowca masztalerzowi, pośpieszyła do rodziców. Zarumieniona szybką jazdą weszła na ganek i, całując rękę matki, przemówiła dźwięcznym głosem:
– Niech mi mama daruje to opóźnienie, ale miałam przygodę.
– Jaką? Mów moje dziecko.
– Zaraz opowiem, tylko trochę odpocznę.
– Siadaj obok mnie Anielko i odpocznij – rzekł i ojciec.
Po chwili dziewczę zaczęło: – Byłam w ruinach…
– Tak daleko, i poco? – przerwała matka.
– To niedaleko mamo, może godzina drogi. Namówiłam Bartosza, aby mi towarzyszył, gdyż on wzdragał się, mówiąc o strachach i duchach. To podnieciło mnie jeszcze bardziej, uparłam się i pojechałam.
– I zobaczyłaś ducha? – spytała ją siostra.
– Żadnego, moja Janinko, ale wysłuchałam ciekawej opowieści i spotkałam znajomego.
– Kogoż to? – zapytała matka.
Zanim Anielka zdołała odpowiedzieć, rzekł ojciec:
– Opowiadaj po kolei, porządek przedewszystkiem.
– Więc najpierw opowiadanie o ruinach zamczyska. Dobrze mamo?
– Słuchamy! – zawołała wesoło Janinka.
– Otóż dawno, już dawno temu, pan tego zamku miał trzy córki, a gdy żona mu zmarła, ożenił się powtórnie, aby dać dzieciom opiekę, gdyż sam musiał iść na wojnę. Minęło lat kilka – ojciec jak nie wraca, tak nie wraca, a macocha rządzi i krzywdzi sieroty, by zabezpieczyć wszystko swemu synkowi. Wreszcie przyszła, wieść o śmierci ojca; wówczas macocha postanowiła pozbyć się pasierbic. Idzie do wróżki, a ta jej mówi: strzeż się pasierbic, bo przez nie zginiesz nie swoją śmiercią. Zawzięta kobieta tak strasznie dokuczała i znęcała się nad sierotami, że one wreszcie z rozpaczy rzuciły się do głębokiej studni zamkowej. Właśnie w tym czasie bawił się na dziedzińcu synek tej srogiej kobiety, a chcąc zobaczyć, co się stało z jego przyrodniemi siostrami, nachylił się tak nieszczęśliwie, że wpadł również do studni i zabił się na miejscu. W jakiś czas wrócił z wojny pan zamku, gdyż wieść o jego śmierci była kłamliwą, a dowiedziawszy się o wszystkiem, zabił własnoręcznie swą drugą żonę, zamek podpalił i sam skoczył w płomienie.
– I co dalej? – spytała Janinka, gdy siostra umilkła.
– Od tego czasu w ruinach ciągle straszy; chodzą duchy, potwory dziwne, i każdy unika starego zamczyska.
– Opowieść ładna, ale nieprawdziwa – rzekł ojciec. – Zamek zburzyli Niemcy, a że jest daleko od drogi i ludzi, więc nikt go nie odbudował.
– Zapewne tak napisano w tych wielkich księgach, które ojciec ma w swym pokoju – rzekła Anielka – i pewno to prawda; ale ja wolę tę żywą historyę o nieszczęśliwych sierotach, o macosze, o tych strachach, duchach, potworach.
– Nietylko ty wolisz – odpowiedział ojciec. – Wszyscy włościanie, a nawet szlachta są przekonani, że w tych ruinach coś straszy, i nikt nie odważyłby się pójść tam w nocy, a i w dzień jasny z pewną trwogą zbliżają się do zamczyska.
– O! w dzień nie bałabym się zupełnie! – zawołała Janinka.
– Teraz prawdopodobnie nie przytrafiłoby ci się nic złego, ale dawniej, jeszcze za ś.p. ojca mego, zamczysko to zamieszkiwali rozbójnicy i łotrzykowie.
– I co? I co? – spytała Anielka z żywością.
– A cóż ma być? Jak zwykle napadali podróżnych, dwory i chaty na odludziu okradali i rabowali, a blizkość granicy sprzyjała ich procederowi. Aż nareszcie sprzykrzyło się to ludziom, i starościńscy pachołkowie część zabili, a drugą powiesili.
– Chciałam wejść w podziemia – zaczęła znów Anielka – podobno są tam skarby, ale Bartosz bardzo się wzbraniał, a że i światła nie miałam, więc tylko pozostała mi chęć odwiedzić tę część zamczyska.
– Nie spodziewałam się tego, Anielko – rzekła matka dość surowo – by moja córka mniej miała zastanowienia od masztalerza. Toż w podziemnych chodnikach o złe powietrze lub o nieszczęście nie trudno.
– Matka ma zupełną słuszność – dodał pan Dzierżbicki. – W takich ciemnicach gnieżdżą się choroby, gady, jaszczurki. Proszę też waćpanny wybić sobie z głowy podobne przedsięwzięcia.
Anielka zawstydzona umilkła. Matka nic zapomniała jednak o drugiej części przygód i po chwili spytała:
– Kogo też spotkałaś dzisiaj?
– Znajomego rodziców, grafa von Tannenburg, który przesyła rodzicom pokłony.
– Grafa von Tannenburg? Tu? na naszej stronie? – zdziwił się ojciec.
– Jeździł w odwiedziny do kasztelana i wspominał coś, że był u starosty.
– Pewno łotrzyki z Brandeburgii uciekli do nas, albo nasi tam dokazują, więc żądał pomocy.
– Albo też posunął się w konkury o starościankę, bo już panna z niej leciwa – dorzuciła pani Dzierzbicka.
– Ee! także coś! – odrzekł wzruszając ramionami pan Maciej. – Tym niewiastom zawsze roi się o małżeństwie. Niemiec, protestant, ziemi ma niewiele i narażałby się tak łatwo na wyraźną rekuzę.
– Znowu zasię ja powiem – zaczęła pani – że młody on, i wiem, że dufa wiele w swe grafostwo.
– A niech tam! – machnął ręką mąż.