– Jezu, człowieku – Zygzak pożałował, że nie spróbował ucieczki – piątkę.
– Za oba?
– Tylko za świecznik. Układankę zostawiłem, przypadek, człowieku. Nalot był, nie chciałem, by to złapali, by mnie…
– Bo kradzione, co?
Zygzak skinął głową. Wuj zbliżył się do niego. Zygzak poczuł oddech Wuja. Śmierdział, jakby coś gniło mu w żołądku.
– Kto kupił świecznik?
– Proszę, facet. Gość jak gość, takich jest setki, no… – Zygzak usiłował wyłowić z pamięci cokolwiek, co uratowałoby go od upadku – myślisz, że pamiętam? Czekaj, czekaj…
– Jak wyglądał?
– Chyba robi na giełdzie. Okrągła twarz. Duży nos. W ogóle, duży facet. I miał, czekaj… srebrne spodnie. Tak. Dżinsy.
– Gdzie mogę go spotkać?
– Posłuchaj, facet – Zygzak zebrał resztki odwagi, spojrzał za siebie – myślałem, że to niczyje. Naprawdę. Nie tknąłbym, gdybym wiedział, że to twoje. Znajdę tego gościa i odbiorę. Wrócę teraz na giełdę. Może układanka wciąż leży, przyniosę ci i…
Odwrócił się gwałtownie i skoczył do przodu. Schylił się odruchowo i laska śmignęła mu nad głową. Trzema susami dotarł do końca rury i jak strzała pobiegł w górę, w stronę ulicy. Na szczycie spojrzał za siebie. Wuj stał wciąż na rurze, z plecakiem i laską w rozłożonych dłoniach. Pokazał mu środkowy palec i wybiegł na Opolską.
Ciało Zygzaka lepiło się od potu. Usiłował wypatrzyć lukę w mknących samochodach. Widział McDonalda i stację benzynową. Zaraz zmienią się światła, samochody staną i będzie bezpieczny.
Potężna siła uniosła go w górę. Obejrzał się i zobaczył Wuja, faceta bez twarzy. Poczuł, że leci, że chmury i asfalt wirują jak w bębnie. Zapiszczały hamulce. Upadł na plecy, niebo wyglądało jak zadymione szkiełko, zdążył jeszcze spojrzeć w lewo, dostrzec ciężarówkę i zacisnąć oczy.
Uderzenie nie było głośniejsze od otwarcia puszki z piwem. Zygzak poleciał w ciszę i w ciemność.
Rozdział drugi,
w którym pojawia się Brandon i pokazuje Giełdziarzowi zupełnie nową drogę do domu, a Szpad znajduje kolejne zajęcie
Giełdziarz znalazł suche miejsce na chodniku, usiadł i zastanawiał się, co dalej. Dochodziła druga w nocy. Jeszcze nigdy perspektywa łóżka i pijackiego snu nie była tak odległa.
Mieszkanie zamykało się na zatrzask, a Giełdziarz zostawił klucze w domu. Jeśli sforsuje domofon, pozostaną wzmacniane drzwi. Spojrzał w niebo. Przemarznie do kości.
Istniały trzy wyjścia: znaleźć znajomego z łóżkiem, poszukać hotelu studenckiego, albo spróbować dostać się na klatkę. Skończy się na tym, że trafi do ula za włamanie do własnego mieszkania.
– Hej, masz fajka?
Przed Giełdziarzem wyrósł drobny chłopak. Miał rudą czuprynę, piegi i kościuszkowski nos. Giełdziarz podał mu paczkę.
– Sam weź. Nie zimno ci, koleś?
Rudzielec miał na sobie koszulę i wytartą skórzaną kurtkę.
– Problemy?
– Można tak powiedzieć – Giełdziarz ucieszył się, że znalazł towarzystwo. Nawet tego wypłosza. Dał chłopakowi ognia i wskazał na ostatnie piętro.
– Tam mieszkam – wyjaśnił.
– Żona wywaliła?
– Jestem aż tak pijany? – prychnął Giełdziarz i opowiedział o kluczu.
– Najzabawniejsze, że wiem dokładnie, gdzie leży. Na stoliku przy łóżku, między czapką a książką Mastertona.
– Lubisz horrory?
– Tak sobie. Ale Mastertona uwielbiam. Widzisz, koleś, taki King nudzi, po prostu facet nie uśnie, jak nie walnie opisu na rozdział, jak baba je kotleta czy coś podobnego. Ma momenty, koleś, ale…
– Mam na imię Brandon – przerwał Rudzielec. Giełdziarz próbował skończyć zdanie, ale zamilkł i spojrzał ze zdziwieniem na rozmówcę.
– Jak?
– Brandon. I nie lubię, jak mówią do mnie koleś.
Giełdziarz miał moment wahania. Mógł wzruszyć ramionami i kazać gnojkowi zjeżdżać, ale zapragnął towarzystwa.
– Na mnie mówią Giełdziarz – zdjął rękawiczkę i podali sobie dłonie. Giełdziarz patrzył na Brandona z uwagą. – Jesteś nie-Polakiem?
– Fajne słowo. Nie-Polak – Brandon przydeptał niedopałek. – Urodziłem się tutaj. Mówię tylko po polsku…
Giełdziarzowi zrobiło się głupio.
– Pytam, bo masz egzotyczne imię.
– Może moja mama obejrzała „Kruka” o jeden raz za dużo?
– Brandon. Brandon – powtarzał Giełdziarz, patrząc na ciemne rzędy okien. – Mam przejebane, wiesz?
– Kisiel napisał, że to zła rzecz kpić z imion i nazwisk. Ale co robić, skoro to takie śmieszne. Tak właśnie napisał.
– Kto napisał? – zapytał Giełdziarz, zadzierając głowę.
– Kisielewski. Konserwatysta.
– Nie czytam, a konserwatyzm kojarzy mi się z rózgą od świętego Mikołaja. Jesteś Brandon i tyle. Mam inne problemy i dla mnie możesz nazywać się Walisz-Płacisz.
– Skąd wiesz? – zapytał Brandon. Giełdziarz popatrzył na niego ze zdumieniem. Rudzielec stał przez chwilę z kamienną twarzą, po czym zadrżały mu kąciki ust i wybuchnął śmiechem. Rechotali obaj. Brandon poklepał Giełdziarza po ramieniu.
– Co do twojego problemu… Mam rozwiązanie.
Brandon przyjrzał się kamienicy, chwycił za piorunochron i podciągnął się do góry. Giełdziarz nigdy nie widział, by ktoś wspinał się tak szybko. Rudzielec w okamgnieniu dotarł do pierwszego piętra, zawisnął na jednej ręce niczym niekształtny drogowskaz i krzyknął.
– Boisz się czegoś?
– Prawie niczego – odparł Giełdziarz. – Połamania kości, wędrówki do piachu, jeszcze paru innych drobiazgów.
– Żartujesz.
– Mam pomysł, facet. Przede wszystkim, nie drzyjmy się po nocy. Po drugie – skoro lubisz wspinaczki, wskakuj na czwarte piętro i rzuć mi klucze. Postawię wódkę, co chcesz. Może być?
– Dobra – rzucił Brandon. Zeskoczył.
Wylądował obok niego, zakręcił się i, nim Giełdziarz zdążył się połapać, chłopak wyjął mu portfel („z wewnętrznej kieszeni, jak skurwiel to zrobił?”), włożył w zęby i wskoczył na piorunochron – wszystko nim zdążyłbyś strzelić palcami. Giełdziarz podbiegł, machnął ręką, ale rudzielec wspiął się w górę.
– Weł go łobie – powiedział. Portfel w zębach przypominał martwą rybę.
„Gdybym miał pistolet, rozwaliłbym go bez wahania”, pomyślał. W portfelu był utarg z trzech stoisk. A portfel dostał od Moniki.
– Będziesz tego żałował.
– Ob…ągnij mi.
– Jak