Niewolnicy snów. Część 1. Dominika Budzińska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dominika Budzińska
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-7859-359-1
Скачать книгу
dzień miał przynieść kolejne niespodzianki. O siódmej rano zadzwoniła Robbyn Westric, zarzucając nieprzytomną Emily mnóstwem szczegółowych pytań dotyczących przeprowadzki. Kiedy trochę zaspokoiła ciekawość, z okrzykiem oznajmiła, że w takim razie wybierają się do nich koniecznie. Chwilę trwało, zanim zaskoczona pani Royensen przekonała nadgorliwą przyjaciółkę, by poczekali z odwiedzinami przynajmniej kilka dni. Znając Robbyn, wiedziała jednak, że zbyt długo nie będzie mogła tego odkładać.

      Kiedy zjedli mniej wystawne niż zwykle śniadanie – w domu bowiem brakowało stołu – okazało się, że nowiutki jaguar pana Royensen odmówił posłuszeństwa. Zrobiło się nerwowo. Tego dnia Adam Royensen miał finalizować ważną umowę, więc pod żadnym pozorem nie mógł się spóźnić. Wreszcie po kilku nieudanych próbach udało się zamówić taksówkę.

      Martika przyglądała się zamieszaniu wyraźnie rozbawiona. Jako jedyna z domowników miała dobry humor. Prawie nie spała w nocy, odtwarzając w myślach każdą sekundę wczorajszego dnia. Nie czuła się jednak zmęczona. Tryskała energią. Od kilku dni nie miała koszmarów. Pomogła mamie posprzątać po śniadaniu i mając jeszcze parę minut, pobiegła na górę do pokoju. Stanęła przy toaletce, z zadowoleniem przeglądając się w lustrze. Była świadoma swej ciekawej urody. Chłopcy od zawsze uganiali się za nią. Już jako mała dziewczynka wiedziała, jak wykorzystać kobiece atuty. Lubiła być podziwiana, a jej inteligencja i wiedza zawsze wzbudzały respekt znajomych. Była szalenie ambitna. Nikt nie mógł jej dorównać. Bawiło ją to. Uwielbiała brylować w towarzystwie, być zawsze w centrum uwagi, ale i na dystans. Na jej sympatię trzeba było zasłużyć.

      Nie mogła nadziwić się, że z taką swobodą traktuje Scotta. Po raz pierwszy spotkała kogoś, przed kim nie miała tajemnic. Czuła, że może rozmawiać o wszystkim. I bardzo tego pragnęła. Chciała opowiedzieć o dzieciństwie, o miejscach, które kocha, o ludziach, którzy są ważni, o Paulu. Właśnie o nim najbardziej. Była pewna, że Scott zrozumie. Od wczorajszego wieczora nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by jak najszybciej się z nim zobaczyć. Znów poczuć jego bliskość. Na samą myśl przeszedł ją dreszcz.

      Już nie była zła na ojca. Była wdzięczna i postanowiła podziękować za tak cudownie odmieniony los, jak tylko nadarzy się okazja. Spojrzała na zegarek. Musiała już wychodzić. Chwyciła ulubioną, niebieską torbę od Chanel, którą dostała kiedyś w spadku od mamy w ramach wiosennych porządków i w podskokach zbiegła po schodach. Emily posłała córce buziaka.

      – Miłego dnia, kochanie! – krzyknęła, kiedy Martika zamykała za sobą drzwi.

      – Tobie też! – usłyszała głos dobiegający z ogrodu.

      Dziewczyna prawie biegła. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek tak się spieszyła do szkoły. Nie mogła się doczekać spotkania.

      Umówili się w parku. Z daleka zobaczyła znajomą ławkę. Scotta jeszcze nie było. Poczekała z pięć minut, po czym ruszyła w stronę szkoły w obawie, że się spóźni.

      Miała nadzieję, że będzie czekał przed wejściem, ale niestety, zamiast niego przywitała ją pani dyrektor. Niska, pulchniutka, uśmiechnięta kobieta zmierzała szybkim krokiem w jej stronę. Wyglądała dość zabawnie w obcisłej, różowej garsonce z wielkimi, zielonymi guzikami. Najbardziej jednak rzucało się w oczy obuwie. Dziewczyna aż wzdrygnęła się, widząc, jak kobieta sunie po szkolnym korytarzu w maleńkich szpileczkach w kolorze guzików garsonki, a na ich czubkach dumnie podskakują dwa różowe pompony.

      – Jezu Chryste – jęknęła. – Co to ma być?

      Nagle dziwacznie ubrany stwór rzucił się na nią, ściskając tak mocno, że zabrakło jej tchu. Chwilę trwało, zanim udało jej się oswobodzić z objęć szalonej pani dyrektor.

      – Dzień dobry – wykrztusiła, przerażona nieoczekiwanym zajściem.

      – No wreszcie! Witaj, nasz nowy nabytku! Cha, cha, no tak, tak, moje dziecko, od przybytku głowa nie boli! Cha, cha! – wrzeszczała pulchna, różowa postać, co pewien czas wybuchając głośnym śmiechem.

      Martika znieruchomiała. Myślała, że śni. Bełkocząca coś osoba nie sprawiała wrażenia normalnej. W każdym razie absolutnie nie wyglądała na kogoś, kto powinien stać na czele placówki edukacyjnej, jaką jest szkoła.

      – No, no, cha, cha! No tak, no to do klasy, moja miła, cha, cha! – kobieta kontynuowała mało zrozumiały wywód.

      – Dobrze – powiedziała nieśmiało dziewczyna, bo niestety w tej sytuacji nic lepszego nie przyszło jej do głowy.

      – Jaka grzeczna! Mój Boże, cha, cha, że też jeszcze istnieją takie urocze malutkie dziewczynki! – pani dyrektor nie dawała za wygraną. – Ale czy ty, dziecko, nie miałaś nas odwiedzić już wczoraj?

      Zdziwiła się. Ten dziwny, skaczący, pstrokaty okaz coś jednak kojarzył. Nabrała głęboko powietrza, zastanawiając się, co powinna odpowiedzieć, ale nie zdążyła, kobieta bowiem złapała ją mocno za rękę i z całej siły pociągnęła za sobą. Jak burza gradowa przeleciała przez szkolny korytarz, głośno stukając śmiesznymi bucikami i szarpiąc wystraszoną dziewczynę. Wreszcie z hukiem wpadły do klasy, w której siedziało parę osób, głośno o czymś rozprawiając. Na widok dyrektorki uczniowie poderwali się z krzeseł.

      – No, no, siadajcie, moje żabki – zaczęła. – Oto wasza nowa koleżanka, cha, cha, no! Zajmijcie się nią, jak należy, no, no, żebym potem nie musiała się za was wstydzić, cha, cha! – ryknęła donośnym głosem, odwróciła się na zielonej szpileczce i już jej nie było.

      Martika miała wrażenie, że za moment spali się żywcem. Takiego wstydu nie przeżyła nigdy. Chciała zapaść się pod ziemię, najlepiej zniknąć na zawsze. Czuła, jak twarz z sekundy na sekundę robi się coraz bardziej purpurowa. Nie mogła się ruszyć. O wydaniu z siebie jakiegokolwiek dźwięku też nie mogło być mowy. Pomyślała, że to koniec. Za chwilę po prostu osunie się na podłogę i zakończy żywot, co w tej sytuacji nie byłoby nawet takie złe. Na szczęście nie wszyscy jeszcze dotarli, chociaż wbity w nią wzrok tych kilku osób wystarczał, by poczuć się tak okropnie, jak w tej chwili. Już miała zbierać się do ucieczki, kiedy nagle jeden z uczniów siedzących najbliżej wyciągnął rękę.

      – Justin – przedstawił się, podając dłoń. – Naprawdę nie ma się czym martwić! Wszyscy wiedzą dokładnie, na co stać panią Marthe Becston – zaśmiał się.

      Martika ani drgnęła.

      – No już, dziewczyno! Nie przejmuj się. Widzisz przecież, że nikogo to nie bawi. W tej budzie wszyscy są bardziej poważni od niej. Uwierz, że szanowna pani dyrektor to taka dość specyficzna istota, ale da się lubić. Sama zobaczysz – próbował ją uspokoić.

      Do klasy zaczęli schodzić się ludzie. Z trudem doszła do pustej ławki pod oknem. Miała nogi jak z waty. Usiadła, chowając twarz w dłoniach. Sala zrobiła się pełna. Podobnie jak poprzedniego dnia w pomieszczeniu zapanował chaos. Próbowała opanować emocje, czując, że za chwilkę wybuchnie płaczem. Zanim wszedł nauczyciel, zdążyła wybiec prawie niezauważalnie. Schowała się w najbliższej toalecie, zalewając potokiem łez. Tylko nagły dzwonek na lekcję zagłuszył przeraźliwie głośne szlochanie. Nie mogła stłumić żalu. Przerażało ją to, co się ostatnio działo. Nie potrafiła zapanować nad emocjami. Mogła przecież, jak dawniej, być pewna siebie i uśmiechnięta, nie okazywać zaskoczenia, obrócić to głupie zajście w żart. Próbowała zebrać myśli. Zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Za nic na świecie nie chciała wracać do klasy. Myślała o Scotcie. Jak mógł nie przyjść? Gdyby był przy niej, na pewno wszystko wyglądałoby inaczej. Przypomniała sobie wczorajszy poranek. Nikt jej nawet nie zauważył. Stała wśród tych ludzi, jakby była niewidzialna. Był tylko Scott i ona. A może to ich tam nie było, może jej się tylko zdawało. Przyszło jej