Spowiedź. Lew Tołstoj. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lew Tołstoj
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-8119-030-5
Скачать книгу
się występnym namiętnościom, chwalono mnie i zachęcano. Ambicja, chciwość władzy i zysku, duma, gniew, zemsta – wszystko to było otoczone szacunkiem.

      Oddając się namiętnościom, dawałem dowód mojej dojrzałości i czułem, że wszyscy są ze mnie zadowoleni. Dobra moja ciotka, u której mieszkałem, najlepsze stworzenie pod słońcem, mawiała mi, że niczego tak dla mnie nie pragnie, jak stosunku z mężatką: „rien ne forme un jeune homme, comme une laison evec femme comme il faut“, jeszcze drugiego szczęścia dla mnie pragnęła – abym został adjutantem i to najlepiej przy cesarzu i największego szczęścia – abym się ożenił z bardzo bogatą panną i żebym wskutek takiej żeniaczki miał jaknajwiększą liczbę niewolników. Bez strachu, wstrętu i bólu nie mogę wspominać tych lat. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynki żeby zabić; przegrywałem w karty, przejadałem pracę chłopów, męczyłem ich, wprowadzałem w błąd, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, cudzołóstwo wszelkiego rodzaju, pijaństwo, gwałt, zabójstwo, nie było przestępstwa, któregobym nie popełnił, i za to wszystko mnie chwalono uważano i uważają moi rówieśnicy za stosunkowo moralnego człowieka.

      Tak przeżyłem lat dziesięć. W tym czasie zacząłem pisać – przez ambicję, chciwość i dumę. W utworach moich popełniałem to samo co w życiu Dlatego aby posiąść sławę i pieniądze, trzeba było ukrywać dobre, a wypowiadać złe. Tak też czyniłem. Ileż razy starałem się ukrywać w swych utworach pod pozorem obojętności, a nawet lekkiej ironji, to dążenie do dobrego, które stanowiło treść mego życia. I udawało mi się: chwalono mnie.

      Mając lat 26 przyjechałem po wojnie do Petersburga i spotkałem się z literatami. Przyjęto mnie, jak swego, pochlebiano mi. Nie zdążyłem się zorjentować kiedy przyjąłem literackie klasowe poglądy na życie tych ludzi, do których się zbliżyłem, a wymazałem i pamięci, już tym razem zupełnie, dawniejsze me usiłowania w dążeniach do poprawy. Poglądy te podstawiły mi zasady, które usprawiedliwiały niemoralne moje życie.

      Pogląd na życie tych ludzi, moich towarzyszy po piórze, polegał na tem, że życie wogóle się rozwija i że w tym rozwoju główną rolę odgrywamy my, ludzie myśli, a z ludzi myśli największy wpływ wywieramy my, artyści i poeci. Naszem powołaniem – uczyć ludzi. Aby zaś nie nasunęło mi się naturalne pytanie: co też ja umiem i czego mogę uczyć? teorja objaśniała, że tego wiedzieć nie potrzeba gdyż artysta i poeta bezwiednie uczą. Uważałem się za cudownego artystę i poetę i dlatego bardzo mi łatwo było przyswoić sobie tę teorję.

      Ja – artysta, poeta, – pisałem, uczyłem sam nie wiem czego. Płacili mi za to pieniądze, miałem wyborne jedzenie, wspaniałe mieszkanie, piękne kobiety i wytworne towarzystwo; miałem sławę. A więc widocznie to, czegom się uczył było bardzo dobre.

      Wiara ta w znaczenie poezji i rozwój życia była religją, a ja jednym z jej kapłanów. Kapłanom jej było bardzo wygodnie i przyjemnie. I ja dość długo żyłem w tej wierze, nie podejrzewając jej prawdziwości. Ale na drugi, czy trzeci rok takiego życia, zacząłem wątpić w słuszność takiej religji i zacząłem ją badać. Pierwszy powód do zwątpień dała mi zauważona niezgoda między kapłanami tej religji. Jedni mówili: my jesteśmy najlepszymi i najpożyteczniejszymi nauczycielami, my uczymy tego co potrzeba, a inni uczą niewłaściwie. I sprzeczali się, kłócili, łajali, oszukiwali jeden drugiego. Prócz tego między nami było wielu ludzi którzy nie zastanawiali się nad tem kto ma słuszność, a poprostu dążyli z pomocą swej literackiej działalności do materjalnych korzyści. Wszystko to nasuwało mi wątpliwości co do prawdziwości naszej religji.

      Prócz tego, zwątpiwszy w prawdziwość tej religji, zacząłem uważnie badać jej kapłanów i przekonałem się, że wszyscy prawie kapłani tej wiary, t. j. literaci byli to ludzie niemoralni i po większej części ludzie źli, marnych charakterów, – wielu z nich stało niżej od tych ludzi, których spotykałem w mojem poprzedniem hulackiem i wojskowem życiu, – ale zarozumiali i zadowoleni z siebie, tak jak mogą być tylko zadowoleni z siebie ludzie święci, albo tacy, którzy nie wiedzą co to jest świętość. Ludzie mi obrzydli i ja sam sobie obrzydłem i pojąłem, że taka wiara – to oszustwo. Ale dziwna rzecz chociaż to całe kłamstwo pojąłem dość prędko i wyrzekłem się go, godności nadanej mi przez tych ludzi, godności artysty, poety, nauczyciela – nie wyrzekłem się. Naiwnie wyobrażałem sobie, że jestem poetą, artystą i mogę uczyć wszystkich, sam nie wiedząc czego uczę. To też tak zrobiłem. Ze zbliżenia się do tych ludzi zyskałem nową wadę – chorobliwie rozwiniętą dumę i szaloną pewność siebie oraz przekonanie, że powołany jestem, aby uczyć ludzi, choć sam nie wiedziałem czego.

      Teraz, gdy wspominam te czasy i swój ówczesny nastrój tych ludzi (takich zresztą i dziś – tysiące) i żal mi i wstydzę się; – mam takie uczucie, jakiego doznaje się w domu obłąkanych.

      Tysiące robotników dzień i noc dobywając sił ostatnich pracowało, składało, drukowało miljony słów i poczta rozwoziła je po Rosji, a myśmy wciąż uczyli i nie mogliśmy zdążyć nauczać i ciągle gniewaliśmy się, że nas za mało słuchają.

      Straszne to dziwne, ale teraz jest mi zrozumiałem. Jedynem prawdziwem, serdecznem naszem pragnieniem była chęć zebrania jaknajwiększej ilości pochwał i pieniędzy.

      Aby dojść do tego celu nie umieliśmy nic innego robić, jak tylko pisać książki i gazety. To też robiliśmy to. Ale dlatego, aby pracując tak bezużytecznie, utwierdzić się w pewności, żeśmy bardzo ważni ludzie potrzebne nam było rozumowanie, któreby usprawiedliwiało naszą działalność. I oto wymyśliliśmy co następuje: wszystko co istnieje jest rozumne. Wszystko, co istnieje – ulega rozwojowi. Rozwój zawdzięczamy oświacie. Oświatę mierzy się rozpowszechnianiem książek i gazet. A nam płacą pieniądze i szanują nas za to, że piszemy książki i gazety i dlatego jesteśmy najpotrzebniejszymi i najlepszymi ludźmi. Rozumowanie to byłoby bardzo dobre, gdybyśmy się wszyscy zgadzali; ale ponieważ każda myśl, wypowiedziana przez jednego z nas, znajdowała myśl djametralnie przeciwną, wypowiedzianą przez innego, powinniśmy się byli opamiętać. Ale myśmy tego nie dostrzegali; nam płacili pieniądze i ludzie naszej partji nas chwalili, – a więc każdy z nas z osobna uważał się za sprawiedliwego. Teraz widzę jasno, że podobieństwo do domu warjatów było zupełne; ale wówczas niejasno zdawałem sobie z tego sprawę i jak wszyscy obłąkani, wszystkich miałem za szaleńców, za wyjątkiem siebie.

      III

      Tak żyłem oddany temu szaleństwu na sześć lat przed moją żeniaczką. W tym czasie wyjechałem zagranicę. Życie w Europie i zbliżenie się z wybitnymi i uczonymi ludźmi utwierdziły mnie jeszcze w mem przekonaniu o udoskonaleniu się, gdyż to samo przekonanie znalazłem u nich. Ta wiara znalazła we mnie tę zwykłą formę, którą znajduje ona u większości wykształconych ludzi. Wiara ta wyrażała się słowem „postęp”. Wówczas zdawało mi się, że wyraz ten coś oznacza. Nie pojmowałem jeszcze tego, że dręczony, jak każdy żyjący człowiek, pytaniami, jak żyć najlepiej, tą odpowiedzią; żyć zgodnie z postępem, odpowiadam zupełnie tak samo, jakby odpowiedział człowiek niesiony w łódce falą i wichrami, gdyby na jedyne ważne dla niego pytanie: czego się trzymać odpowiedział: „płyniemy z prądem”. Wówczas tego nie dostrzegałem. Tylko czasami, nie rozum, a uczucie podnosiło bunt przeciw temu ogólnemu przesądowi którym ludzie osłaniają swoje niepojmowanie życia. Podczas bytności mojej w Paryżu, widok kary śmierci uwidocznił mi kruchość mego przesądu do postępu. Gdy spostrzegłem jak głowa oddzielała się od ciała i stuknęła w pudełku, pojąłem – nie rozumiem, a całem jestestwem, że żadna teorja celowości istniejącego porządku i postępu nie może tego faktu usprawiedliwić i jeżeliby nawet wszyscy ludzie, opierając się na jakichbądź teorjach, od początku świata uznawali, że to jest potrzebne, – ja wiem, że