Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Кен Кизи
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7985-234-5
Скачать книгу
odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera lekarzowi żółtą teczkę i kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.

      – Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań grupy?

      – Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą, która przekręcała jego nazwisko? – pyta McMurphy.

      Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pacjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:

      – Przepraszam. Mack-Mur-phy. – Odwraca się do lekarza. – A teraz, doktorze, gdyby zechciał pan wyjaśnić…

      Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.

      – Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię naszej społeczności terapeutycznej. Chociaż zwykle zostawiam to na później. Tak. Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.

      – Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.

      – Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMurphy, jedną z podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pacjenci muszą siedzieć. Sam pan rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.

      – Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich aktach.

      Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już usadawia się wygodnie, spogląda wyczekująco na lekarza.

      – Co się tyczy teorii… – Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.

      – Ppppierdolę żonę – mówi Ruckly.

      – Czyją żonę? – pyta teatralnym szeptem McMurphy, przysłaniając wierzchem dłoni usta, na co Martini podrywa błyskawicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi oczyma.

      – Właśnie, czyją? – nalega. – Aha. Już widzę. Ją, tak?

      – Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta – mówi McMurphy i już nie odzywa się do końca zebrania. Siedzi, przypatruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa. Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że zajął dość czasu – przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i do końca zebrania dyskutują tylko o nim.

      McMurphy kilkakrotnie pochyla się do przodu, jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale za każdym razem zmienia zdanie i osuwa się z powrotem na oparcie fotela. Widać po jego minie, że nie wszystko pojmuje. Zorientował się już, że dzieje się tu coś dziwnego, choć jeszcze nie wie co. Na przykład nikt się nie śmieje. Kiedy spytał Ruckly’ego: „Czyją żonę?”, był pewien, że odpowie mu salwa śmiechu, a tymczasem wszyscy milczeli. Ściany tak ciasno kompresują powietrze, że nie sposób się roześmiać. Bardzo dziwne to miejsce, w którym mężczyźni nie umieją się odprężyć, wybuchnąć śmiechem, bardzo dziwne jest też, że tak ulegają tej uśmiechniętej, umączonej jędzy o zbyt czerwonych ustach i zbyt wielkich cyckach. Więc McMurphy myśli sobie, że zaczeka i zobaczy, co tu jest właściwie grane, zanim zdecyduje się na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego szulera: przyjrzeć się grze, nim się do niej samemu przyłączy.

      Teorię społeczności terapeutycznej słyszałem już tyle razy, że mam ją w małym palcu: jak to człowiek musi się nauczyć współżyć w grupie, zanim będzie mógł funkcjonować w normalnym społeczeństwie; jak to grupa może pomóc, wytykając mu jego błędy; jak to właśnie społeczeństwo rozstrzyga, kto jest, a kto nie jest normalny, więc należy starać się sprostać powszechnym kryteriom. I tak dalej. Ilekroć na oddział trafia nowy pacjent, lekarz od razu dosiada swego konika – w zasadzie tylko wtedy przejmuje ster i kieruje zebraniem. Twierdzi, że celem społeczności terapeutycznej jest stworzenie demokratycznego oddziału kierowanego głosami samych pacjentów oraz wypuszczanie na świat zewnętrzny pełnowartościowych obywateli.

      – Nie tłamście w sobie – przekonuje lekarz – żadnych pretensji, bolączek, zgłaszajcie mi, jeżeli chcecie coś zmienić, zawsze można wszystko przedyskutować w grupie. Powinniście się tu czuć dostatecznie swobodnie, by bez skrępowania mówić o swoich problemach emocjonalnych w obecności personelu i innych pacjentów. Mówcie, dyskutujcie, wszystko wyznajcie! A jak któryś z was w trakcie zwyczajnej rozmowy powie coś osobistego, zapiszcie w dzienniku, żeby personel również mógł się dowiedzieć. Nie jest to „donosicielstwo” jak na filmach kryminalnych, ale pomoc okazywana kolegom. Wyciągajcie na wierzch stare grzechy, niech obmyją je oczy zebranych. Bierzcie udział w dyskusji. Pomagajcie sobie oraz przyjaciołom badać tajniki podświadomości. I pamiętajcie, że między przyjaciółmi nie powinno być żadnych sekretów.

      – Chcemy – mówi zwykle na koniec – jak najbardziej upodobnić naszą mikrospołeczność do wolnej i demokratycznej społeczności na zewnątrz, stworzyć tu na oddziale mały światek będący zmniejszonym modelem ogromnego świata zewnętrznego, w którym pewnego dnia znów zajmiecie swoje miejsca.

      Może zamierza jeszcze coś dodać, ale w tym momencie Wielka Oddziałowa zwykle go ucisza. Wtedy wstaje z fotela stary Pete, kiwa głową powgniataną jak miedziany garnek i opowiada, jaki to on jest zmęczony. Oddziałowa każe uciszyć i jego, żeby można było kontynuować zebranie, więc ktoś go uspokaja i zebranie znów toczy się gładko.

      Raz i tylko raz jeden, cztery czy pięć lat temu, stało się inaczej. Gdy tylko lekarz skończył swoją stałą gadkę, oddziałowa zapytała:

      – Proszę. Kto zacznie? Wyzbądźcie się tajemnic.

      Po czym, ponieważ nikt się nie odezwał, a chciała zmusić Okresowych do wyznań, sama milczała przez dwadzieścia minut niczym syrena alarmowa, która lada chwila może zawyć, i wszystkich wprawiła w trans. Jej oczy niby obrotowe reflektory nieustannie omiatały zebranych. Przez dwadzieścia długich minut w świetlicy panowała głucha cisza, a pacjenci siedzieli bez ruchu jak oniemiali. Kiedy upłynęło dwadzieścia minut, oddziałowa spojrzała na zegarek i rzekła:

      – Czyżby na sali nie było nikogo, kto ma na sumieniu czyny, do których się dotąd nie przyznał? – Sięgnęła do koszyka po dziennik. – Czy musimy powtarzać wszystko od początku?

      I wtedy włączyły się jakieś aktywowane głosem urządzenia w ścianach, specjalnie zaprogramowane, by uruchomić się na dźwięk akurat tych słów oddziałowej. Okresowi zesztywnieli. Otworzyli jednocześnie usta. Wędrujący po sali wzrok oddziałowej zatrzymał się na pierwszym pacjencie siedzącym przy ścianie.

      Ten poruszył nerwowo ustami.

      – Obrabowałem kasę na stacji benzynowej.

      Spojrzała na następnego.

      – Chciałem się przespać z moją siostrzyczką.

      Jej wzrok przenosił się z pacjenta na pacjenta; każdy podskakiwał jak trafiony rzutek.

      – Chciałem… kiedyś… przespać się z moim bratem.

      – Zabiłem moją kotkę, kiedy miałem sześć lat. Boże, daruj mi, zatłukłem ją kamieniami i zwaliłem winę na kolegę.

      – Skłamałem, mówiąc, że tylko chciałem. Przespałem się z siostrzyczką!

      – Ja też! Ja też!

      – I ja! I ja!

      Oddziałowa nawet nie marzyła, że odniesie taki sukces. Okresowi krzyczeli jeden przez drugiego,