Miałem lat szesnaście, gdy po szczególnie nudnym semestrze wróciłem – niedouczony angielski niedorostek – do wyzwolonej Bretanii. Dziadek nie żył. Z mamą łoże dzielił już kto inny, niejaki monsieur Émile. Nie za bardzo go lubiłem. Pół mojej Fadette oddano za okupacji Niemcom, pół partyzantom. Uciekając przed sprzecznościami dzieciństwa i kierowany poczuciem synowskiego obowiązku, pojechałem na gapę pociągiem do Marsylii, dodałem sobie rok i próbowałem się zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej. Moja donkiszoteria skończyła się tak, że ta szlachetna formacja musiała uczynić wyjątek i dać wiarę płaczliwym tłumaczeniom mojej mamy, że żaden ze mnie cudzoziemiec, tylko Francuz, i puściła mnie wolno wprost w nową niewolę, tym razem na londyńskim przedmieściu Shoreditch, gdzie Markus, przyrodni brat ojca, kompletnie do niego niepodobny, prowadził firmę handlu kosztownymi futrami i dywanami. Sprowadzał je ze Związku Sowieckiego – ale kraj ten zawsze nazywał Rosją – i chciał uczyć mnie własnego fachu.
Stryj Markus to kolejna niewyjaśniona tajemnica w moim życiu. Do dziś nie wiem, czy propozycja pracy u niego nie została zainspirowana przez moich późniejszych panów. Gdy zapytałem, jak zginął ojciec, pokręcił głową z dezaprobatą – ale dezaprobata nie dotyczyła ojca, tylko głupiego pytania. Czasem zastanawiam się, czy można być tajemniczym z urodzenia, tak jak z urodzenia można być bogatym, wysokim, muzykalnym. Markus nie był ani niemiły, ani skryty, ani skąpy. Po prostu był tajemniczy. Choć nosił nazwisko Collins, pochodził skądś w Europie Środkowej. Jak nazywał się przedtem, nie dowiedziałem się nigdy. Mówił po angielsku bardzo szybko, ale z obcym akcentem, i nigdy też się nie dowiedziałem, jaki był jego język ojczysty. Nazywał mnie Pierre. Miał przyjaciółkę imieniem Dolly, modystkę z Wapping, która w piątki po południu przyjeżdżała po niego do magazynu. Mimo to nie wiedziałem, gdzie znikali na cały weekend, czy byli małżeństwem lub mieli gdzie indziej jakichś innych małżonków. W życiu Dolly był jakiś Bernie, ale nadal nie wiem, czy mąż, syn czy brat, bo Dolly też była z natury tajemnicza.
I do dziś nie wiem nawet, czy Transsyberyjska Firma Handlu Futrami i Dywanami Collins i S-ka była prawdziwą firmą czy tylko przykrywką dla działalności wywiadowczej. Kiedyś próbowałem to sprawdzić, lecz bez żadnych rezultatów. Wiem tylko, że ilekroć stryj Markus wybierał się na targi do Kijowa, Permu czy Irkucka, trząsł się jak galareta. A po powrocie pił na umór. I że przed każdym jego wyjazdem w firmie zjawiał się wygadany Anglik imieniem Jack, który czarował sekretarki, wsadzał głowę przez drzwi do sortowni i wołał: „Cześć, Peter (nigdy: Pierre), u ciebie wszystko okej?”. Potem zaś brał stryja na dobry obiad. Po obiedzie stryj wracał do gabinetu i zamykał się w nim na klucz.
Jack podawał się za handlarza sobolami, teraz jednak wiem, że handlował zupełnie czym innym. Bo kiedy stryj wreszcie oświadczył, że lekarz zabronił mu dalszych wyjazdów na targi, Jack zaproponował, żebym to ja tym razem poszedł z nim na obiad. Zabrał mnie do Klubu Podróżników na Pall Mall i pytał, czy nie żałuję, że nie jestem w Legii, czy z tą moją dziewczyną to tak bardziej na poważnie i dlaczego uciekłem ze szkoły, chociaż byłem tam kapitanem drużyny bokserskiej, i czy nie myślałem kiedyś, żeby przysłużyć się angielskiej ojczyźnie, bo jeżeli żałuję, że z powodu wieku ominęła mnie wojna, to teraz jest okazja, żeby to nadrobić. Przy obiedzie tylko raz wspomniał o ojcu i uczynił to tak niedbale, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że o mało o tym nie zapomniał:
– Aha, a co do twojego szanownego tatusia, świeć, Panie, nad jego duszą, to coś ci powiem, ale ja ci tego nie mówiłem. Tak?
– Tak.
– Był z niego naprawdę dzielny facio. Przysłużył się ojczyźnie jak nie wiem. Obu ojczyznom. Starczy?
– Skoro tak pan mówi…
– No to za tatusia!
Za tatusia, czemu nie. Później już piliśmy bez wznoszenia toastów.
A potem w eleganckim wiejskim dworku gdzieś w Hampshire Jack, jego kolega Sandy i świetnie zorganizowana dziewczyna imieniem Emily – natychmiast się w niej zakochałem – zrobili mi krótki kurs opróżniania skrzynek kontaktowych w centrum Kijowa, a konkretnie za kawałem tynku w ściance starego kiosku, którego replika stała u nich w oranżerii. I drugi kurs: jak odczytać sygnał, że mogę opróżnić skrzynkę – na kracie będzie poszarpana zielona wstążka. I trzeci: jak dać znać, że skrzynkę opróżniłem – wrzucić pudełko po rosyjskich papierosach do kosza na śmieci pod wiatą przystanku autobusowego.
– I wiesz co, Peter, jak będziesz się starał o ruską wizę, to weź francuski paszport, nie angielski – powiedział Jack z głupia frant. Przypomniał mi, że stryj ma filię w Paryżu. – A przy okazji… Emily jest zajęta – dodał, na wypadek gdybym sobie coś ubzdurał. Oczywiście ubzdurałem sobie.
I to była moja pierwsza misja, pierwsze zadanie dla instytucji, którą potem poznałem pod nazwą Cyrku – i równocześnie pierwsza przymiarka do roli tajnego żołnierza stworzonego na obraz i podobieństwo ojca. Nie zliczę już, ile podobnych misji wypełniłem w ciągu paru następnych lat – sześć? siedem? Leningrad, Gdańsk, Sofia, potem Lipsk i Drezno. O ile wiem, wszystko poszło jak po maśle, jeśli nie liczyć zbierania się na odwagę „przed” i powolnego uspokajania „po”.
Podczas długich weekendów w innym dworku z innym pięknym ogrodem poszerzałem repertuar sztuczek: kontrobserwacja, przekazania błyskawiczne… Kiedyś na chwilę przerwano mi te zabawy, by podczas skromnej ceremonii w jakimś konspiracyjnym mieszkanku na South Audley Street wręczyć mi ojcowskie odznaczenia za odwagę – jedno francuskie, jedno angielskie – i odczytać formułkę ich nadania. Mogłem zapytać, dlaczego tak późno, już wtedy jednak wiedziałem, że pytać nie należy.
Ale dopiero gdy zacząłem jeździć do NRD, w moim życiu pojawił się gruby, wiecznie zaaferowany okularnik: George Smiley. Stało się to w pewne niedzielne popołudnie w hrabstwie West Sussex, gdzie odbierał ode mnie informacje już nie Jack, tylko taki twardziel imieniem Jim, Czech z pochodzenia, mniej więcej w moim wieku. Dużo później się dowiedziałem, że na nazwisko – kiedy już wolno mu było mieć nazwisko – miał Prideaux. Wspominam o nim tutaj, bo i on miał wielki wpływ na moją dalszą karierę.
Gdy składałem raport, Smiley nie mówił wiele, siedział i słuchał, i tylko czasem spojrzał na mnie jak sowa przez te swoje grube szkła. Kiedy skończyłem, zaproponował przechadzkę po ogrodzie; ogród był wielki i przechodził w park. Rozmawialiśmy, trochę posiedzieliśmy na ławce, trochę pospacerowaliśmy, znowu usiedliśmy, cały czas gadając. Czy mamusia żyje, czy ma się dobrze? Trochę zesklerociała, ale poza tym w porządku. Potem o ojcu – czy mam jeszcze jego ordery? Powiedziałem zgodnie z prawdą, że mama poleruje je co niedziela. Ale nie dodałem, że czasem przypina mi je do koszuli i płacze. W odróżnieniu od Jacka ani razu nie zapytał o moje liczne dziewczyny. Zapewne uznał, że lepiej, że jest ich cała kupa, bo kupy nikt nie ruszy.
Teraz, kiedy wspominam tę rozmowę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już wtedy był gotów zastąpić mi ojca – co zresztą potem się stało. Ale może to ja tak myślałem, a on wcale nie. W każdym razie gdy wreszcie złożył mi propozycję współpracy, wydawało mi się, że trafiłem do domu, choć