– Wyłączone. Od tamtego razu – szepcze Millie, lecz tylko do mnie, nie do Laury.
Laura obraca się zamaszyście na fotelu i wskazuje palcem na zielony sejf firmy Chubb.
– No tak. Jest do tego klucz?
Te jej „No tak” zaczynają grać mi na nerwach. Zupełnie jak „Pete”. Millie wybiera jeden z pęku kluczy. Zamek się obraca, drzwiczki sejfu rozwierają na oścież. Laura zagląda do środka i zamaszystym gestem ręki zrzuca całą zawartość na kokosową matę: księgi szyfrów oznaczone napisem „Tajne spec. znaczenia”, ołówki, wzmocnione koperty, wyblakłe skoroszyty w celofanowych opakowaniach po dwanaście.
– Zostawiamy wszystko, jak jest, tak? – oznajmia, obracając się z powrotem w naszą stronę. – Zrozumiano? Pete? Millie?
Już jest w połowie kolejnych schodów, lecz staje jak wryta, gdy Millie zatrzymuje ją pełnym wyrzutu: „Chwileczkę!”.
– Czy pani zamierza wejść do mojego prywatnego mieszkania?
– A jeśli tak, to co?
– Może pani dokonać inspekcji mojego mieszkania i rzeczy osobistych, ale tylko w przypadku, gdy zostanę odpowiednio wcześniej o tym powiadomiona pismem z odręcznym podpisem kogoś z Centrali – oświadcza Millie jednym tchem i bez zmiany tembru głosu, aż zaczynam ją podejrzewać, że tej formułki nauczyła się na pamięć. – A tymczasem bardzo proszę szanować moją prywatność w stopniu zgodnym z moim wiekiem i stanowiskiem.
Laura reaguje na to herezją, na którą w najlepszych czasach nie zdobyłby się nawet Mendel:
– A co, Millie? Masz tam kogoś?
Tajny kot się oddalił. Stoimy w środkowym pokoju nazwanym tak w dniu, kiedy razem z Mendelem zdemontowaliśmy stare przepierzenia z dykty. Patrząc od ulicy, widać było jeszcze jedno brudne parterowe okno z ażurową firanką. Tylko że od wewnątrz nie było okna, bo zamurowaliśmy je pewnego śnieżnego sobotniego popołudnia, pogrążając pokój w mroku, który rozproszyć można, włączając kinkiety o zielonych abażurach kupione w jakimś sklepiku w Soho.
Środek pokoju zajmowały dwa olbrzymie wiktoriańskie biurka – jedno Smileya, drugie należące sporadycznie do Kontrolera. Ich pochodzenie było dla mnie tajemnicą, dopóki Smiley nie wyjawił nam kiedyś przy whisky, że jakiś krewny Ann wyprzedawał posiadłość w Devon, żeby zapłacić podatek spadkowy.
– A cóż to za paskudztwo?
Wcale się nie zdziwiłem, że wzrok Laury padł na wielki jaskrawy schemat wiszący nad biurkiem Kontrolera. Sam nie uważałem go za paskudztwo – ale zgoda, robił wrażenie. W jednej chwili chwyciłem jesionową laskę, wciąż zawieszoną na fotelu, i rozpocząłem lekcję, która jednak miała tylko bawić, nie uczyć.
– Ta część tu, Lauro… – I zacząłem wymachiwać laską przed plątaniną kolorowych linii i kryptonimów przypominającą szaloną wariację na temat planu londyńskiego metra. – To odręczny schemat organizacyjny wschodnioeuropejskiej siatki Cyrku o kryptonimie „Głóg” w stanie sprzed operacji „Fuks”. Oto on we własnej osobie, źródło „Głóg”, inspirator, organizator, łącznik i równocześnie centralny punkt siatki, to jego podźródła, a tu z kolei ich podźródła uszeregowane w porządku malejącym, podźródła świadome i nieświadome. Tu masz zakreślone ich produkty, oceny tych produktów dokonane w Whitehall i nasze rankingi ich wiarygodności w skali od jeden do dziesięciu.
Po tym występie odwieszam laskę na fotel, ale Laura wcale nie jest ani tak rozbawiona, ani tak skołowana, jak bym chciał. Dokładnie przygląda się każdemu kryptonimowi po kolei. Za moimi plecami Millie ukradkiem wymknęła się z pokoju.
– No, tak się akurat składa, że coś niecoś jednak wiemy o operacji „Głóg” – zauważa z wyższością Laura. – Dzięki tym drobiazgom, które byłeś łaskawy zostawić w Głównym Archiwum. I dzięki paru naszym źródłom. – Odczekuje chwilę, żeby to do mnie dotarło. – Czemuście się uparli nazywać wszystko od roślinek?
– No cóż. W tamtych czasach, Lauro, stosowaliśmy wspólne motywy – odpowiadam, siląc się na górnolotny ton. – Skoro główne źródło nazwaliśmy „Głóg”…
Ale znów mnie ignoruje.
– A co znaczą te gwiazdki, do cholery?
– To iskry, nie gwiazdki, Lauro. Symboliczne iskry. Oznaczają, że dany agent został wyposażony w radiostację. Czerwone są aktywne, żółte zamrożone.
– Zamrożone?
– Schowane. Zawinięte w ceratę.
– Jak ja coś chowam, to chowam, nie mrożę – informuje mnie, nie przestając sprawdzać kryptonimów. – Mam gdzieś wasz szpiegowski żargon i nie bawię się w te wasze męskie podchody. No tak, a te plusiki?
– To nie plusiki. To krzyżyki.
– Aha, że niby podwójni agenci? Że pracują na obie strony?
– Nie. Że są nieczynni.
– Nieczynni?
– Spaleni. Sami się wycofali. Różnie.
– A z tym tutaj co się stało?
– Kryptonim „Bez”?
– No. Co się stało z tym „Bzem”?
Czy już wie? Bo tak właśnie zaczynam podejrzewać…
– Zniknął. Zakładamy, że został aresztowany i przesłuchany. Działał w Berlinie Wschodnim między pięćdziesiątym szóstym a sześćdziesiątym pierwszym rokiem. Kierował całą siatką. Obserwowali pociągi. To wszystko jest w dymku. – Co ma znaczyć: sama sobie przeczytaj.
– A ten gość? „Tulipan”?
– „Tulipan” to akurat kobieta.
– A ta kratka przy niej?
Czy ona od samego początku czekała, kiedy wreszcie będzie mogła wskazać palcem to miejsce?
– Ta kratka, jak ją nazywasz, to symbol.
– To rozumiem. Ale czego?
– „Tulipan” przeszła na prawosławie, więc oznaczyły ją prawosławnym krzyżem. – Aż przyjemnie było słuchać, jaki miałem pewny głos.
– Kto ją oznaczył?
– Panie. Dwie stare sekretarki, które tu wtedy pracowały.
– To każdy wierzący agent dostawał krzyżyk?
– „Tulipan” między innymi dlatego dla nas pracowała, że była wierząca. I stąd ten krzyżyk.
– Co się z nią stało?
– No niestety, zniknęła nam z ekranów.
– Przecież nie mieliście wtedy ekranów.
– Uznaliśmy, że jej się znudziło. Czasem tak bywa. Agent zrywa kontakt i znika.
– A naprawdę nazywała się Gamp, tak? Jak ta baba z parasolem u Dickensa? Doris Gamp?
Wcale nie zrobiło mi się niedobrze. Żołądek wcale nie związał mi się w supeł.
– Chyba tak. Gamp. No rzeczywiście. Dziwię się, że to wiesz.
– Może niezbyt dokładnie wyczyściłeś archiwum. Czy to była wielka strata?
– Co?
– Że jej się znudziło.
– Nie wiem, czy się znudziło. Po prostu przestała