Oskarżenie. Joanna Chyłka. Tom 6. Remigiusz Mróz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Remigiusz Mróz
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Joanna Chyłka
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-7976-713-7
Скачать книгу
uniósł lekko brwi, jakby chciał pokazać, że jest zaskoczony reakcją, ale nie na tyle, by zbiło go to z tropu. Delikatny uśmiech wciąż nie schodził mu z ust.

      – Więc proszę uwierzyć chociaż w to, że wszystko, co robię, będzie skutkowało korzyściami dla pana.

      Tadeusz przysunął się do stołu. Od razu przykuł uwagę jednego z klawiszy, więc odczekał moment, zanim znów się odezwał.

      – Temu prawnikowi postawiono zarzuty – odezwał się. – To nie przelewki. Komuś zależy na tym, żeby wysłać nam jasny sygnał.

      – Proszę się tym nie przejmować.

      – Niech pan przestanie mówić mi…

      – Od początku działam na pana korzyść – uciął rozmówca. – To ja znalazłem dowody pańskiej niewinności, kiedy wszyscy inni dawno spisali pana na straty. To ja dostarczyłem je Łucji i…

      – I zaraz potem zginęła.

      Na moment zamilkli. Mężczyzna opuścił głowę, jakby nie mógł znieść świadomości tego, co spotkało żonę Tesarewicza. Nie wyglądało to zbyt wiarygodnie, ale Tadeusz szybko odsunął tę myśl. Owszem, z jednej strony nie miał powodu, by ufać temu człowiekowi – z drugiej jednak nie istniały przesłanki, by mu nie wierzyć.

      – A teraz zginie ten chłopak – dodał Tesarewicz.

      – Zapewniam, że Maciek jest bezpieczny.

      – Miałem na myśli prawnika.

      – Jemu też nic nie grozi.

      – Tak jak mojej żonie?

      – Nie – odparł przybysz, podnosząc wzrok. – W przypadku pańskiej żony doszło do nieszczęśliwego wypadku.

      – Wypadku?

      – Nie doceniłem tego, jak to wszystko wpłynie na jej serce. Czuję się odpowiedzialny.

      Mówił, jakby rzeczywiście tak było.

      – Jest pan pewien, że…

      – Że nikt nie maczał w tym palców? Cóż, absolutnej pewności oczywiście nie mam. Ostatecznie potrafię sobie wyobrazić, że odpowiedzialni mogliby być ci sami ludzie, którzy spreparowali dowody przeciwko panu.

      Tadeusz się zamyślił. Uznał, że na tym etapie nie powinni niczego wykluczać.

      – Skąd więc pewność, że tym razem…

      – Stąd, że z przypadkiem Oryńskiego ci ludzie nie mają nic wspólnego.

      – Oskarżenie jest więc zasadne?

      – Tak – odparł z niejaką satysfakcją rozmówca. – A oprócz tego to ja rzuciłem na niego cień podejrzeń.

      Tesarewicz wyprostował się i rozejrzał niepewnie. Klawisz tym razem nie zauważył ruchu.

      – Pan? Na Boga, dlaczego miałby…

      – Dowie się pan wszystkiego w swoim czasie.

      Tesarewicz miał wrażenie, że to tylko puste deklaracje. Dowie się części prawdy, ale rozmówca nigdy nie ujawni mu wszystkiego.

      Mimo to musiał stać z nim ramię w ramię. Wyglądało na to, że jemu jedynemu rzeczywiście zależało na tym, by wyszedł z więzienia.

      – Co się stanie z tym chłopakiem?

      – Wbrew temu, co pan mówi, nie postawiono mu jeszcze zarzutów. Ale faktycznie niebawem tak się stanie.

      – Co potem?

      – Przypuszczam, że zostanie osądzony i skazany.

      – Skazany?

      – Przesiedzi w więzieniu najwyżej kilka lat, a potem będzie próbował ułożyć sobie życie na nowo. Oczywiście w sposób niezwiązany z prawem, bo będzie ciążył na nim prawomocny wyrok.

      – Ale… na Boga, czym on zawinił?

      Mężczyzna nie odpowiedział.

      – O pewnych rzeczach nie mogę mówić – odezwał się po chwili.

      – Więc może chociaż wytłumaczy mi pan, dlaczego w ogóle mi pomaga?

      – Bo jest pan niewinny.

      Tesarewicz czekał na więcej, ale najwyraźniej było to wszystko, co gość miał zamiar powiedzieć. W innych kwestiach Tadeusz był gotów to akceptować. W tej nie. Chciał się w końcu dowiedzieć, dlaczego ktoś wyciągnął do niego pomocną dłoń.

      – Obawiam się, że musi pan być bardziej wylewny – powiedział.

      – Nie, nie muszę.

      – O ile chce pan, bym nadal milczał, to…

      – Niebawem nie będzie miało to już znaczenia.

      Tesarewicz zmrużył oczy, czując, jak wokół nich uwydatniają się zmarszczki.

      – Wszystko stanie się jasne – zapewnił rozmówca. – W odpowiedniej chwili.

      – Ta chwila właśnie nadeszła.

      Na twarz mężczyzny znów wrócił lekki uśmiech. Nabrał głęboko tchu i niemal niezauważalnie pokręcił głową, jakby starał się zasugerować, że ma do czynienia z wyjątkowo krnąbrnym partnerem do rozmowy.

      – Był pan legendą – odezwał się. – Swojego czasu wręcz ikoną.

      Tesarewicz nigdy nie określiłby siebie w taki sposób. Wątpił też, czy zrobiłby to ktokolwiek inny.

      – Owszem, nie dostał pan Nobla, nie występował w amerykańskim Kongresie, ale zrobił pan podczas PRL-u to, co należało. A potem nie przekuł pan tego w nic, co wynagrodziłoby panu całą tę walkę. To imponujące.

      – Nie pasowałem do zwykłej polityki.

      – Być może – przyznał rozmówca. – Lepiej sprawdzał się pan tam, gdzie naprawdę trzeba było walczyć, a nie jedynie pozorować starcia.

      Przez chwilę obaj milczeli.

      – Miał pan imponujący życiorys – dodał mężczyzna. – Współorganizował pan struktury opozycyjne, pomagał w zwoływaniu strajków, a nawet wykładał pieniądze na Solidarność z własnej kieszeni.

      – Nie ja jeden.

      – Ale za pana władza wzięła się z wyjątkową zapalczywością. Wyrzucono pana z pracy, był pan ofiarą licznych rewizji i zatrzymań. Na przesłuchaniach tłukli pana bez skrupułów, prawda?

      – Prawda.

      – Po wprowadzeniu stanu wojennego nie udało się pana zatrzymać, uciekł pan milicji sprzed nosa. Ukrywał się pan, był poszukiwany listem gończym. A kiedy w końcu pana dopadli, pokazali, kto tu rządzi, prawda?

      Tesarewicz nie odpowiedział, wychodząc z założenia, że rozmówca moment wcześniej mógł o tym wszystkim przeczytać w Wikipedii.

      – Trzymali pana długie lata. Siedział pan w Strzebielinku, potem na Białołęce. Bez kontaktu z rodziną, właściwie bez żadnych praw. Wegetował pan, a całe pana życie się zawaliło. Interweniowało w pańskiej sprawie Amnesty International, uznali pana za więźnia sumienia. W końcu los się do pana uśmiechnął, wyszedł pan wcześniej od kolegów, którzy siedzieli do osiemdziesiątego szóstego. Do momentu amnestii, którą nieco ponad normę rozszerzył Kiszczak.

      Tadeusz nie chciał wracać myślami do tamtych czasów. Zgarbił się nieco, wpatrując się w oczy rozmówcy.

      – Dąży pan do czegoś konkretnego? – zapytał. – Bo opisał pan życiorys nie bohatera, a przeciętnego opozycjonisty z lat