Beata ściągnęła brwi. Ta figura retoryczna miała sugerować, że porywacz jest częścią większej grupy. Problem polegał na tym, że zaliczał do niej wszystkich tych, którzy włączali się w jego makabryczną grę.
Ilu ich było? Drejer przypuszczała, że z każdą sekundą liczba kliknięć rośnie. O sprawie donosiły już zagraniczne media, więc tylko kwestią czasu było, by całe rzesze internautów przypuściły szturm na „Koncert krwi”.
– Mogą nas szukać, mogą nas tropić, mogą węszyć wokół i przetrząsać każdy budynek w okolicy, ale nas nie powstrzymają – dodał porywacz. – Nikt nie odbierze wam mocy decyzyjnej, którą ode mnie otrzymaliście. Decydujcie.
Znów usunął się z kadru, tym razem robiąc zamaszysty ruch ręką.
Beata siedziała przez moment w milczeniu, wbijając wzrok w lewy górny róg ekranu. Zastanawiała się, ile opuszczonych budynków może być w okolicy Gdyni… i czy pomorscy policjanci zdążą sprawdzić je na czas.
Jeśli akcja w przedszkolu mogła czegokolwiek dowodzić, to nie było sensu nawet się łudzić. W dodatku pewność w głosie zamachowca była niemal obezwładniająca. Nie dopuszczał możliwości, że ktokolwiek mu przeszkodzi.
Wzdrygnęła się, gdy zadzwonił telefon na biurku. Sięgnęła po niego niemal bezwiednie.
– Dzień dobry, Beato – rozległ się głos byłego szefa. – Pomyliłem się, nie ma ich w Wejherowie.
Nie miała zamiaru tracić czasu na uprzejmości.
– Skąd wiesz? – rzuciła.
– Oglądałem przekaz na stronie.
Machinalnie chciała założyć kosmyk włosów za ucho, ale ten od razu wrócił na poprzednie miejsce.
– Nie muszę chyba tłumaczyć, jak wiele można było dostrzec?
– Obawiam się, że musisz.
Usłyszała, jak Gerard nabiera tchu.
– W porządku – odparł. – Po pierwsze należy zwrócić uwagę na ręce. Eksponuje je właściwie cały czas, co zawsze jest oznaką pewności siebie. Podobnie jest w codziennym życiu. Jeśli ktoś chowa ręce do kieszeni, istnieje duże prawdopodobieństwo, że czuje się niepewnie. I działa to w drugą stronę.
– On stoi przed kamerą, Gerard – zauważyła. – Przyjmuje pozę, która sprawia, że sygnały mogą być przekłamane.
– Owszem. Ale nie zmienia to faktu, że mowa całego jego ciała jest statyczna. Człowiek, który obawia się, że zostanie złapany, pozostaje w ruchu, choćby minimalnym. On tego nie robi.
Beata skinęła do siebie głową. Pewność w głosie była dla niej wystarczającym argumentem, a słowa Edlinga tylko potwierdzały jej tezę. Porywacz rzeczywiście sprawiał wrażenie spokojnego. Nie trwał w kompletnym bezruchu jak posąg, ale kiedy mówił, poruszał się tylko nieznacznie.
– Co jeszcze? – zapytała.
– Barki odgięte do tyłu, lekki uśmiech, szeroko rozstawione nogi i balans ciała utrzymany prawidłowo. Nie przenosi go na jedną ani drugą nogę, co sugerowałoby gotowość do ucieczki.
Drejer odgięła oparcie fotela. Najwyraźniej kilku rzeczy nie zauważyła.
– W dodatku trzyma głowę nieruchomo – dodał Edling. – Osoba, która czuje się zagrożona, zawsze będzie wykonywać choćby minimalne ruchy głową, jakby starała się zobaczyć zagrożenie.
– Ale on wbija wzrok w obiektyw.
– Tym bardziej mógłby mu umknąć nieznaczny ruch głowy. Tymczasem nic takiego nie dostrzegłem.
– Więc… gdzie on jest?
– Z całą pewnością daleko od miejsca, w którym szukacie.
Przez moment milczała, wpatrując się w monitor.
– I tyle? – zapytała. – Nic więcej nie masz?
– Niestety nie. Wiem tylko, że nie ma go w Wejherowie ani okolicach.
Miała ochotę zapytać, co w takim razie proponuje – i Edling zapewne doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Głównie dlatego ugryzła się w język. Oprócz tego przypuszczała, że nie padnie żadna konkretna odpowiedź.
– Jeśli to wszystko, wracam do swoich spraw – powiedziała.
– Jakie to sprawy?
– Słucham?
– Nie masz już nic więcej do zrobienia – zauważył Gerard. – Możesz tylko przyglądać się, jak masy ludzi idą za tym człowiekiem.
– Nikt za nim nie idzie.
Mogłaby przysiąc, że Edling się uśmiechnął. Gdyby siedział obok – i gdyby chorobliwie nie pilnował każdego swojego gestu – zapewne pozwoliłby sobie też na to, by protekcjonalnie pokręcić głową.
– Nie widzisz, co się dzieje? – zapytał. – On zbiera armię, a najbardziej niebezpieczne jest to, że jej członkowie nie wiedzą, że weszli w jej skład. Każde kliknięcie to podpisanie się pod tym, co robi.
Trudno było z tym polemizować.
– Rozumiem, że nadal nie namierzyliście połączenia? – dopytał.
– Nie.
– W takim razie jedyny ratunek w Kompozytorze – odparł. – Tym, który siedzi w areszcie. Nie wiem, jak nazywacie tego drugiego.
– Skurwiel.
– To uwłaczające, jakkolwiek adekwatne.
Beata obróciła się na fotelu i spojrzała na drzwi. Edling zapewne powiedziałby, że w myślach wyszła już na zewnątrz i skierowała się prosto do pokoju przesłuchań, gdzie nadal czekał podejrzany.
– Albo coś z niego wyciągniecie, albo pojawi się kolejna ofiara – dodał Gerard. – Trzeciej możliwości, niestety, nie ma.
– Więc chcesz z nim pogadać.
– To było pytanie?
– Nie.
– W takim razie nie muszę mówić nic więcej.
– Mnie nie – przyznała. – Ale ten, kto mógłby cię dopuścić do Kompozytora, nie jest ci tak przychylny.
Edling na chwilę zamilkł. Rozmowa z prokuratorem okręgowym nie wchodziła w grę. Jeśli jej były przełożony spotkałby się twarzą w twarz z Wiesławem Ubertowskim, rezultat mógłby być tylko jeden. I przybrałby magnitudę przynajmniej dziewięciu stopni w skali Richtera.
– Możesz to załatwić – zauważył Gerard.
– Nie. I tak zebrałam cięgi za dopuszczenie cię do śledztwa.
– Niesłusznie. Jestem wam potrzebny.
Właściwie Beata nie potrafiła jednoznacznie przesądzić, czy to prawda. W momentach kryzysu bez wahania zwracała się do dawnego mentora, ale racjonalnie rzecz biorąc, w prokuraturze i policji było wielu dochodzeniowców z większym dorobkiem.
– Czas płynie, Beato.
– I będzie płynął dalej bez względu na to, czy wsiądziesz do tej łodzi, czy nie – odparła. – Nie zdziałam cudów.
– Nie proszę cię o cud, tylko