– Wy do Schulza? – spytał. – Miejsce, gdzie go zabili poznacie po zniczu. Bo go zapaliłem – pochwalił się.
– Ojczyzna ci tego nie zapomni – Hawran poklepał go po ramieniu, a udom i łydkom puścił oko. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. Tymi wystrzelonymi dziurami.
Był znicz, był. Stał pod schodami piekarenki, której szyld głosił „Swiżyj chlib”. Nawet się palił. To w tym miejscu zwłoki Schulza leżały przez cały dzień, bo Niemcy z jakiegoś powodu nie pozwolili ich stamtąd zabrać. Próbowałem sobie to wyobrazić. Jego, leżącego, małego, czarniawego, w ciężkim, zimowym płaszczu – ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak nie mogłem sobie tutaj wyobrazić tych erotycznych korowodów z Xięgi Bałwochwalczej. To musiałoby wyglądać po prostu głupio. No, ale trudno w ogóle było sobie wyobrazić w Drohobyczu cokolwiek, co działo się przed czasami radzieckimi. Nawet Galicję. Związek Radziecki przywalił Galicję swym kostropatym cielskiem, i to cielsko nadal tu leżało, bo choć zdechło, to nie było jak go pochować.
Poszedłem więc do apteki po balsam Wigor, a Hawran do spożywczaka po kwas chlebowy. Jak zawsze, gdy kupowałem Wigor, aptekarka uśmiechała się pod nosem. Peszyło mnie to.
– Co jest takiego zabawnego w balsamie Wigor? – spytałem.
– Ależ nic, nic – odpowiedziała ona.
– Ale przecież widzę – powiedziałem. Pokręciła głową i powiedziała, żebym się nie przejmował i że wszystko jest w porządku. Wzruszyłem ramionami. Wziąłem dwie flaszki i wróciłem na schodki. Hawran już siedział. Znicz zapalony przez fotografa płonął mu u stóp. Popijaliśmy i patrzyliśmy na drohobycki rynek.
– Zapaliliście znicz? Jak ładnie – usłyszeliśmy nagle po polsku. Obok nas stały dwie dziewczyny. Jedna miała na podkoszulce napis „Bruno Schulz”, a druga – „Franz Kafka”. Włosy obu były farbowane na czarno, tyle że jedna nosiła je krótkie, a druga – długie, po łopatki. Obie trzymały w dłoniach po czarnej świeczce.
Były z polonistyki. Z Warszawy. Ta z krótkimi włosami miała na imię Marzena. Ta z długimi – Bożena. Przyjechały, jak twierdziły, „oddać hołd wielkiemu polsko-żydowskiemu pisarzowi, mistrzowi mowy polskiej”. Tak to ujmowały. Oddać hołd i koniecznie znaleźć ulicę Krokodyli.
Zapaliły swoje czarne świece (kupione zapewne w jakimś dizajnerskim sklepie jeszcze w Warszawie), postawiły pod schodami i usiadły koło nas. Puściliśmy Wigor w ruch.
– Mój Boże, jaki to biedny, a zarazem fascynujący kraj, tak? – mówiła Bożena, a głos miała irytujący. Skrzeczała, co tu dużo mówić, i drażniąco dzieliła wypowiedzi na sylaby. – Z chęcią bym tu pomieszkała chwilę. Ja tu się czuję trochę jak w bajce. Kojąco mi jest, tak? Koi mię to. To zniszczenie, którę tu zaobserwowywujemy, ma w sobie coś schulzowskiego w gruncie rzeczy, tak? – Bożena machała nieco rękami, gdy mówiła. Na przegubie miała wytatuowane jin i jang. Oznaczało to, że po studiach raczej nie odnajdzie się prędko na rynku pracy. I raczej nic więcej. – Mię to naprawdę zauracza. W tę kraju. Wszystko tu jest – yyy – rozjębane, jak u Schulza. Wszystko jest niedorobione. Takie – manekinowate, tak? Utraciło formę. Mię to się bardzo podoba.
– „Mię”? – Hawran też był już nieźle zrobiony. – Czemu mówisz „mię”?
– O, to stara, piękna forma – w imieniu koleżanki wytłumaczyła równie naspidowana Wigorem Marzena – używał ję Bolesław Leśmian i Brunon Schulz, bo to się odmienia Brunona, a nie Bruna, nie wię czy wiecie, no i w ogóle tak się kiedyś w ogóle mówiło. Gdy wszystko było lepsze i mądrzejsze, a w gazetach pisano językiem szykownym, a nie, że Doda i cyce, a w kawiarniach rozmawiało się o rzeczach mądrych i niebanalnych. Bo w kawiarniach siedział Witkacy.
– A dlaczego na końcu każdego zdania dodajesz „tak”? – spytałem Bożeny.
Bożena popatrzyła na mnie złym wzrokiem.
– Nie każdego przecież końcu zdania, tak? – spytała. – W sumie nie wię. A co, przeszkadza ci to?
Generalnie powinniśmy byli je tam zostawić na tych schodach, ale hormony wzięły górę: Marzena była naprawdę kręcąca. Bożena już mniej, ale Marzena, no, no… Miała coś filuternego w wargach, w sposobie, w jaki układała usta, ptasio trochę, i wyglądało na to, że Hawran też ma na nią ochotę. No to sobie powspółzawodniczymy, pomyślałem. Sport to zdrowie. Dokupiliśmy więc tylko kwasu chlebowego, zmieszaliśmy go z Wigorem i poszliśmy z nimi szukać tej ulicy Krokodyli.
Snuliśmy się po ulicach Drohobycza i odkrywałem, że Bożena może i mówi „mię” i „tak”, ale ma sporo racji. Forma tutaj naprawdę istniała wyłącznie jako zabytek. Cała ta cywilizacyjna narzuta, którą przyniosło Drohobyczowi ostatnie kilkadziesiąt lat, to była taniość. Prowizorka. Postnomadyzm jakiś. Tak samo jak w Polsce, tylko bardziej. „Pseudoamerykanizm” – czytała skrzeczącym głosem Bożena, bo – jakżeby inaczej – miała ze sobą Sklepy cynamonowe – „zaszczepiony na starył, zmurszałył gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności”.
Ale tak naprawdę było o wiele gorzej, niż wyprorokował to Schulz.
„Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń”.
Rzecz była w tym, że nie trzeba było przyglądać się z bliska. Wszystko to, cały ten szwindel i tandetę, widać było już na pierwszy rzut oka. To nie było nawet udawane piękno, to było piękno czysto umowne. Sygnalizowane. Polegało na tym, że jeśli – na przykład – jakiś kupiec dzierżawiący sklepik w rynku postawił sobie przed tym sklepikiem starą doniczkę i w tę doniczkę naładował ziemi, i do tej ziemi powsadzał z dupy podobierane kwiatki, to nie było to oczywiście żadne, kurwa, piękno. Ale był to sygnał, że sklepikarz bardzo chciał, żebyśmy zrozumieli, że w tym miejscu chciał umieścić coś pięknego i że robił, co mógł.
„Tak ciągnęły się, jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie” – czytała na głos Bożena, a dykcję miała koszmarną. – „Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: KĄFISEHI, MANIKIH, KĄG OF ĄGLĄD”.
Mój Boże, myślałem, zataczając się już z lekka. Nasz upadek, myślałem, jest absolutny. Przecież to, czym on gardził, my teraz uważamy za szczyty sznytu i fasonu. Schulz nie przeżyłby w dzisiejszym Drohobyczu ani minuty. Nie czekałby na gestapowców, tylko sam by sobie strzelił te dwa razy w potylicę.
A tymczasem robiliśmy sobie klasyczny tour de Schulz. Najpierw znaleźliśmy miejsce po kamienicy, w której ojciec Schulza miał ten swój osławiony skład bławatny. Później podeszliśmy pod dom, w którym mieszkał. Bożena z Marzeną uparły się, żeby wejść do środka, ale obecna lokatorka domu – zażywna kobieta z lwią czupryną farbowanych na pomarańczowo włosów – kazała nam spierdalać na drzewo, bo poszczuje psem. Bożena i Marzena uznały to za element lokalnego kolorytu i bardzo się radowały.