Wyjęła z zanadrza malutką flaszeczkę i podsuwając ją pod oczy Astra, kusiła go, mówiąc:
– Czegóż się boisz, wejdziemy i zobaczymy. No, dawaj klucz!
– Nie złamię słowa, wolę się wyrzec latania. Idź sobie, nie kuś mnie twoją trucizną.
– Mazgaj! Tchórz! – szepnęła wzgardliwie. – Mógłbyś poznać tajemnicę, a nie śmiesz.
Odwrócił się nachmurzony.
Zbliżyła się znowu pokornie.
– Masz słuszność – rzekła – nie wejdę. Uchyl tylko furtkę i pozwól mi zajrzeć…
– Nie wejdziesz? Doprawdy?
– Nie; chcę tylko zobaczyć.
Wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
Giovanni stanął na palcach i w głębi ogrodu dostrzegł osobliwe drzewo.
Dziewczyna stała w furtce i zapuszczała wzrok ciekawy. Nagle rzuciła się naprzód, ale kowal ją zatrzymał.
Wyślizgiwała mu się z rąk jak ryba. Odtrącił ją tak silnie, że upadła; podniosła się jednak zaraz i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy odmalowała się taka zawziętość, że istotnie była podobna do czarownicy.
Kowal zamknął furtkę i powrócił do domu, nie pożegnawszy się z monną Cassandrą.
Wybiegła z podwórza.
Mgła gęstniała coraz bardziej i wreszcie spowiła wszystko w jeden nieprzenikniony całun.
KSIĘGA III
Zatrute owoce
(1494)
I
Księżna Beatrycze co piątek myła i pozłacała sobie włosy: po ufarbowaniu musiały schnąć na słońcu. Dużo dam weneckich przyjęło tę modę, a w tym celu wznoszono na dachach „altanę”, rodzaj tarasu otoczonego balustradą.
Otóż księżna siedziała w „altanie” olbrzymiego pałacu, który przedstawiciele rodu Sforza zbudowali poza murami Mediolanu, na prawym wybrzeżu Tessynu, wśród wspaniałych pastwisk i wiecznie zielonych łąk prowincji Lomellina. Księżna wystawiała się na promienie słoneczne w godzinach, gdy nawet bydło szuka cienia.
Była owinięta w biały jedwabny płaszcz bez rękawów, zwany schiavinetto, słomiany kapelusz ochraniał jej twarz od opalenia. Złote włosy wychodziły przez otwór zrobiony w denku kapelusza i rozpościerały się na jego szerokich skrzydłach.
Niewolnica czerkieska zwilżała je gąbką umieszczoną na kiju, a kosooka Tatarka czesała je grzebieniem z kości słoniowej. Obie służebne były zlane potem; nawet piesek księżnej nie mógł znieść upału i żałośnie skowyczał.
Chociaż Beatrycze dokładała wszelkich starań, aby nadać swej twarzy wyraz powagi i majestatu, odpowiednie do jej stanowiska, wyglądała młodziej nad swoje lata – a liczyła dziewiętnaście zaledwie i nikt by nie uwierzył, że już miała dwoje dzieci. Sama podobna była do rozpieszczonego i samowolnego dziecka. Miała twarz okrągłą, jeszcze nieuformowaną, usta wydatne, ramiona wąskie, pierś nierozwiniętą, ruchy żywe, chłopięce.
A jednak z jej oczu już tryskała chciwość i przebiegłość.
Jeden z bystrzejszych mężów stanu, Marino Sanuto, konsul Wenecji, w listach poufnych do swego rządu pisał, że ta „dzieweczka była istnym brylantem i znała się na polityce daleko lepiej od swego męża Ludovico i że ten dobrze robił, słuchając jej we wszystkim”.
Piesek zaszczekał.
Na schodach zewnętrznych, prowadzących do altany, ukazała się stara kobieta we wdowich szatach. W jednej ręce trzymała różaniec, drugą opierała się na kiju.
– Oj! Starość nie radość – jęczała – trudno mi wleźć na schody. Niech Bóg da zdrowie waszej łaskawości.
Przystąpiła do księżnej i nachylając się, ucałowała skraj jej płaszcza.
– A! Monna Sidonia? No i cóż? Czy gotowe? – spytała Beatrycze.
Stara wyjęła z worka flaszeczkę opieczętowaną szczelnie i zawierającą płyn mętny, biały: mleko oślicy i kozy pomieszane z korzeniem jaworu, ze szparagami i cebulkami lilii.
– Trzeba to jeszcze potrzymać parę dni w końskim gnoju, potem przecedzić przez sukno, umaczać w płynie miękisz chleba z masłem. Niech wasza łaskawość smaruje twarz kilka razy dziennie. Po pięciu tygodniach opalenizna zejdzie. Jest to także wyborny środek na pryszcze.
Nachyliła się nad uchem księżnej i opowiadała ostatnie nowinki: jak to żona generalnego konsula, piękna madonna Filberta, oszukiwała swego męża i zabawiała się z kawalerem hiszpańskim; dlaczego madonna Angelica musiała zmienić uczesanie i dlaczego wypadały jej włosy, i wiele, wiele innych ploteczek.
Idąc do księżnej, musiała przechodzić obok pałacu Pazia i widziała przed nim tłumy ludzi. Gdy madonna Izabella wyszła na balkon z małym Francesco, wszyscy powiewali kapeluszami i machali rękami, a wielu nawet płakało. „Niech żyje Izabella Aragońska! Niech żyje Jan Galeas, prawowity władca Mediolanu i jego następca Francesco!” – tak wołano.
– I nic więcej? – pytała księżna Beatrycze.
– Nie śmiem mówić dalej…
– Cóż takiego?
Stara spuściła oczy.
– Mów, mów, słucham – nalegała księżna.
– Wołali jeszcze… nie, doprawdy nie śmiem… oni wołali: „Precz z przywłaszczycielami tronu!”.
Księżna groźnie zmarszczyła brwi.
– Tak wołali? – podchwyciła.
– Jeszcze gorzej?
– Powtórz mi wszystko!
– Wołali, nie, język mi drętwieje, oni wołali: „Śmierć złodziejom!”.
Stara ucałowała znowu skraj jedwabnego płaszcza.
– Wasza łaskawości – szepnęła – proszę mi darować, że ja to powtarzam. Ale ja was kocham jak Boga, to mój grzech największy. Wierzcie mi, jasna gwiazdeczko, modlę się za was co dzień na nieszporach u św. Francesca. Ludzie mówią, że jestem czarownicą, ale choćbym nawet zaprzedała duszę diabłu, sam Pan Bóg wie, że tylko dla służenia waszej łaskawości.
Księżna patrzyła na nią zaciekawiona.
– Przechodząc przez ogród pałacowy – ciągnęła dalej niby mimochodem monna Sidonia – widziałam, jak ogrodnik niósł w koszyku śliczne brzoskwinie. To na pewno prezent dla imć Jana Galeasa?
Po chwili milczenia dodała:
– A powiadają, że w ogrodzie mistrza florentyńskiego Leonarda da Vinci są niezwykle piękne brzoskwinie, tylko zatrute…
– Jak to zatrute?
– Widziała je moja siostrzenica, monna Cassandra. – Stara poczęła znowu coś szeptać na ucho Beatrycze.
Wyraz oczu księżnej był nieprzenikniony. Tymczasem włosy wyschły. Wstała, zrzuciła z ramion schiavinetto, po schodach zeszła do ubieralni. Tu przywdziała suknię ukrywającą zręcznie jej drobną figurkę: materia była w pasy poprzeczne ze złotej brokateli i zielonego aksamitu. Rękawy obcisłe z popielatej jedwabnej materii miały wycięcia na łokciach, przez które, wedle francuskiej