Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów. Dmitrij Mereżkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dmitrij Mereżkowski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-7779-523-1
Скачать книгу
głosem rozkazującym. – Będziesz mógł latać dzisiaj. Patrz, oto trucizna.

      Wyjęła z zanadrza malutką flaszeczkę i podsuwając ją pod oczy Astra, kusiła go, mówiąc:

      – Czegóż się boisz, wejdziemy i zobaczymy. No, dawaj klucz!

      – Nie złamię słowa, wolę się wyrzec latania. Idź sobie, nie kuś mnie twoją trucizną.

      – Mazgaj! Tchórz! – szepnęła wzgardliwie. – Mógłbyś poznać tajemnicę, a nie śmiesz.

      Odwrócił się nachmurzony.

      Zbliżyła się znowu pokornie.

      – Masz słuszność – rzekła – nie wejdę. Uchyl tylko furtkę i pozwól mi zajrzeć…

      – Nie wejdziesz? Doprawdy?

      – Nie; chcę tylko zobaczyć.

      Wyjął z kieszeni klucz i otworzył.

      Giovanni stanął na palcach i w głębi ogrodu dostrzegł osobliwe drzewo.

      Dziewczyna stała w furtce i zapuszczała wzrok ciekawy. Nagle rzuciła się naprzód, ale kowal ją zatrzymał.

      Wyślizgiwała mu się z rąk jak ryba. Odtrącił ją tak silnie, że upadła; podniosła się jednak zaraz i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy odmalowała się taka zawziętość, że istotnie była podobna do czarownicy.

      Kowal zamknął furtkę i powrócił do domu, nie pożegnawszy się z monną Cassandrą.

      Wybiegła z podwórza.

      Mgła gęstniała coraz bardziej i wreszcie spowiła wszystko w jeden nieprzenikniony całun.

      KSIĘGA III

      Zatrute owoce

      (1494)

      I

      Księżna Beatrycze co piątek myła i pozłacała sobie włosy: po ufarbowaniu musiały schnąć na słońcu. Dużo dam weneckich przyjęło tę modę, a w tym celu wznoszono na dachach „altanę”, rodzaj tarasu otoczonego balustradą.

      Otóż księżna siedziała w „altanie” olbrzymiego pałacu, który przedstawiciele rodu Sforza zbudowali poza murami Mediolanu, na prawym wybrzeżu Tessynu, wśród wspaniałych pastwisk i wiecznie zielonych łąk prowincji Lomellina. Księżna wystawiała się na promienie słoneczne w godzinach, gdy nawet bydło szuka cienia.

      Była owinięta w biały jedwabny płaszcz bez rękawów, zwany schiavinetto, słomiany kapelusz ochraniał jej twarz od opalenia. Złote włosy wychodziły przez otwór zrobiony w denku kapelusza i rozpościerały się na jego szerokich skrzydłach.

      Niewolnica czerkieska zwilżała je gąbką umieszczoną na kiju, a kosooka Tatarka czesała je grzebieniem z kości słoniowej. Obie służebne były zlane potem; nawet piesek księżnej nie mógł znieść upału i żałośnie skowyczał.

      Chociaż Beatrycze dokładała wszelkich starań, aby nadać swej twarzy wyraz powagi i majestatu, odpowiednie do jej stanowiska, wyglądała młodziej nad swoje lata – a liczyła dziewiętnaście zaledwie i nikt by nie uwierzył, że już miała dwoje dzieci. Sama podobna była do rozpieszczonego i samowolnego dziecka. Miała twarz okrągłą, jeszcze nieuformowaną, usta wydatne, ramiona wąskie, pierś nierozwiniętą, ruchy żywe, chłopięce.

      A jednak z jej oczu już tryskała chciwość i przebiegłość.

      Jeden z bystrzejszych mężów stanu, Marino Sanuto, konsul Wenecji, w listach poufnych do swego rządu pisał, że ta „dzieweczka była istnym brylantem i znała się na polityce daleko lepiej od swego męża Ludovico i że ten dobrze robił, słuchając jej we wszystkim”.

      Piesek zaszczekał.

      Na schodach zewnętrznych, prowadzących do altany, ukazała się stara kobieta we wdowich szatach. W jednej ręce trzymała różaniec, drugą opierała się na kiju.

      – Oj! Starość nie radość – jęczała – trudno mi wleźć na schody. Niech Bóg da zdrowie waszej łaskawości.

      Przystąpiła do księżnej i nachylając się, ucałowała skraj jej płaszcza.

      – A! Monna Sidonia? No i cóż? Czy gotowe? – spytała Beatrycze.

      Stara wyjęła z worka flaszeczkę opieczętowaną szczelnie i zawierającą płyn mętny, biały: mleko oślicy i kozy pomieszane z korzeniem jaworu, ze szparagami i cebulkami lilii.

      – Trzeba to jeszcze potrzymać parę dni w końskim gnoju, potem przecedzić przez sukno, umaczać w płynie miękisz chleba z masłem. Niech wasza łaskawość smaruje twarz kilka razy dziennie. Po pięciu tygodniach opalenizna zejdzie. Jest to także wyborny środek na pryszcze.

      Nachyliła się nad uchem księżnej i opowiadała ostatnie nowinki: jak to żona generalnego konsula, piękna madonna Filberta, oszukiwała swego męża i zabawiała się z kawalerem hiszpańskim; dlaczego madonna Angelica musiała zmienić uczesanie i dlaczego wypadały jej włosy, i wiele, wiele innych ploteczek.

      Idąc do księżnej, musiała przechodzić obok pałacu Pazia i widziała przed nim tłumy ludzi. Gdy madonna Izabella wyszła na balkon z małym Francesco, wszyscy powiewali kapeluszami i machali rękami, a wielu nawet płakało. „Niech żyje Izabella Aragońska! Niech żyje Jan Galeas, prawowity władca Mediolanu i jego następca Francesco!” – tak wołano.

      – I nic więcej? – pytała księżna Beatrycze.

      – Nie śmiem mówić dalej…

      – Cóż takiego?

      Stara spuściła oczy.

      – Mów, mów, słucham – nalegała księżna.

      – Wołali jeszcze… nie, doprawdy nie śmiem… oni wołali: „Precz z przywłaszczycielami tronu!”.

      Księżna groźnie zmarszczyła brwi.

      – Tak wołali? – podchwyciła.

      – Jeszcze gorzej?

      – Powtórz mi wszystko!

      – Wołali, nie, język mi drętwieje, oni wołali: „Śmierć złodziejom!”.

      Stara ucałowała znowu skraj jedwabnego płaszcza.

      – Wasza łaskawości – szepnęła – proszę mi darować, że ja to powtarzam. Ale ja was kocham jak Boga, to mój grzech największy. Wierzcie mi, jasna gwiazdeczko, modlę się za was co dzień na nieszporach u św. Francesca. Ludzie mówią, że jestem czarownicą, ale choćbym nawet zaprzedała duszę diabłu, sam Pan Bóg wie, że tylko dla służenia waszej łaskawości.

      Księżna patrzyła na nią zaciekawiona.

      – Przechodząc przez ogród pałacowy – ciągnęła dalej niby mimochodem monna Sidonia – widziałam, jak ogrodnik niósł w koszyku śliczne brzoskwinie. To na pewno prezent dla imć Jana Galeasa?

      Po chwili milczenia dodała:

      – A powiadają, że w ogrodzie mistrza florentyńskiego Leonarda da Vinci są niezwykle piękne brzoskwinie, tylko zatrute…

      – Jak to zatrute?

      – Widziała je moja siostrzenica, monna Cassandra. – Stara poczęła znowu coś szeptać na ucho Beatrycze.

      Wyraz oczu księżnej był nieprzenikniony. Tymczasem włosy wyschły. Wstała, zrzuciła z ramion schiavinetto, po schodach zeszła do ubieralni. Tu przywdziała suknię ukrywającą zręcznie jej drobną figurkę: materia była w pasy poprzeczne ze złotej brokateli i zielonego aksamitu. Rękawy obcisłe z popielatej jedwabnej materii miały wycięcia na łokciach, przez które, wedle francuskiej