Cassandra padła mu w ramiona.
VII
Kogut zapiał, z oddali doleciał głos kościelnego dzwonu wzywającego wiernych na prymarię. Zakotłowało się na górze, bachantki przemieniły się znowu w czarownice, fauny o koźlich nogach – w diabły, a bóg Dionizos w Nocnego Kozła, we wstrętnego Hircus Nocturnus.
– Do domu! Do domu!
– Ukradli mi dzika! – wrzeszczała stara wiedźma.
Księżyc już zachodził za chmury; w jego purpurowym świetle przesuwały się wylęknione czarownice, podobne do nietoperzy.
– Hop! Hop! Uciekajmy! – wołały.
Hircus Nocturnus beknął przeraźliwie i zapadł w ziemię, w powietrzu uniosła się woń siarki.
Dzwon kościelny odzywał się coraz głośniej.
VIII
Cassandra ocuciła się na podłodze, w domku przy Porta di Verceil. Była odurzona, głowa jej ciążyła, bolały ją nogi.
Dzwon klasztorny św. Radegundy brzmiał głośno i jękliwie, a jednocześnie słychać było dobijanie się do drzwi wejściowych. Cassandra nastawiła ucha i poznała głos swego narzeczonego, wolarza z Abiategrasso.
– Otwierajcie! Monna Sidonio! Monna Cassandro! – wołał. – Czyście pogłuchły? Zimno, zmokłem jak pies. Otwierajcie prędzej!
Dziewczyna wstała z wielkim wysiłkiem, zbliżyła się do okiennicy, wyjęła z niej kłaki, którymi stara zatkała szpary. Do izby przeniknęło blade światło; naga wiedźma spała na ziemi snem kamiennym, przy wywróconych nieckach.
Cassandra wyjrzała przez szparę.
Ranek był dżdżysty, przed domkiem stał wolarz, za nim osioł zaprzężony do wózka, z którego rozlegało się beczenie cielęcia. Wolarz dobijał się coraz zawzięciej.
Jedno z okien laboratorium otworzyło się nagle, wyjrzał przez nie stary alchemik.
– Cóż to za hałasy? – krzyknął. – Czyś oszalał?! Toż ludzie śpią w najlepsze. Wynoś się stąd!
– Mistrzu Galeotto, mam ważny interes do waszej bratanicy, a wam przywożę tę cieliczkę w prezencie.
– Wynoś się do diabła z twoją cieliczką! – wrzasnął Galeotto, zamykając okiennicę.
„Zaczyna się znowu to nudne życie” – myślała Cassandra, układając się do snu, spuściła powieki i zdało jej się, że widzi Nocnego Kozła przedzierzgniętego w Dionizosa i zmartwychwstanie bogów.
– Był to sen czy jawa? Zapewne sen. Po dniu następują ciemności, po szczęściu przychodzi żal za jego utratą.
– Otwierajcie! Otwierajcie! – wrzasnął wolarz głosem już ochrypłym.
Deszcz spływał z rynny, cielę beczało, dzwony klasztorne wzywały do modlitwy.
KSIĘGA V
Bądź wola Twoja
(1495)
I
Obywatel mediolański Carbolo wrócił podchmielony i dostał od żony tyle kijów, że jak powiadał, „można by nimi zapędzić najleniwszego osła z Mediolanu do Rzymu”.
Nazajutrz rano, gdy wyszła do sąsiadki, aby się uraczyć galaretą z wieprzowej krwi, zwaną migliacci, Carbolo wyjął z kiesy parę sztuk monet, które schował na własny użytek, zostawił sklepik pod opieką terminatora i wyszedł na spacer. Z rękoma w kieszeniach zagłębił się w uliczkę ciemną i tak wąską, że jeździec, mijając pieszego, musiał go zadrasnąć ostrogą.
Uliczka była przesiąknięta wyziewami gorącej oliwy, zgniłych jajek, kwaśnego wina i stęchlizny.
Pogwizdując, Carbolo wpatrywał się w skrawek nieba wyzierający między domami.
Mala femina, buona femina, vuol bastone 12 – myślał szewc, pocieszając się tym przysłowiem, którego zresztą nigdy w czyn nie wprowadzał.
Dla skrócenia sobie drogi postanowił przejść przez katedrę.
W kościele, jak na jarmarku, panował zgiełk nieustanny. Mimo pięciosoldowej kary, wyznaczonej za przechodzenie przez katedrę, krążyło po niej mnóstwo ludzi – szli z baryłkami wina, z koszami, z pudłami, z deskami; byli nawet tacy, którzy przeprowadzali przez nią konie i muły.
Kobiety szeptały z mężczyznami w konfesjonałach, dzieci goniły się po krużganku, żebracy wiedli ze sobą zacięte boje, słowem, panował oburzający nastrój.
Wyszedłszy z katedry na plac Arrengo, otoczony zewsząd straganami, Carbolo znalazł się wśród gwarnego tłumu przekupniów i nabywców. Śmiano się, kłócono, targowano; było na co patrzeć i czego słuchać.
Carbolo osłonił oczy ręką i przyglądał się murom niedokończonej katedry, którą lud mediolański wznosił na cześć Narodzenia Bogarodzicy – Maria Nascente.
Wszyscy: dzieci, kobiety, starcy przyczynili się do budowy tej świątyni. Królowa Cypru nadesłała przepyszne złote patyny, biedna śmieciarka, Magdalena, złożyła na wielkim ołtarzu, jako dar dla Matki Boskiej, swój jedyny płaszcz, wytarty, dziurawy, niewart nawet dziesięciu soldów. Ofiarowała go, mimo nadchodzących chłodów, bo nie miała nic innego do dania.
Robotnicy pięli się po rusztowaniach jak mrówki po murawie, zgrzytały piły i olbrzymia świątynia rosła, potężniała, zdobiła się w ostrołuki, w wieżyce. Był to hołd ludu dla Matki Zbawiciela.
II
Carbolo zszedł po kilku stopniach do piwnicy zapełnionej beczkami, a należącej do niemieckiego oberżysty Fibaldo.
Szewc ukłonił się grzecznie obecnym, usiadł przy znajomym blacharzu Scarabullo, zamówił szklaneczkę wina i paszteciki z kminkiem i zaczął rozmowę od słów:
– Jeżeli chcesz być szczęśliwy, Scarabullo, to się nie żeń.
– Dlaczego?
– Bo widzisz: kto się żeni, to jakby brał bilet na loterię. Lepiej mieć podagrę niż żonę, Scarabullo.
Przy sąsiednim stoliku bednarz, Mascarello, opowiadał swojemu towarzyszowi o mlekiem i miodem płynącej krainie zwanej Berlinsana.
Wtem do piwnicy wbiegł człowieczek malutki, kuternoga, szklarz Gorgolio, wielki gaduła i plotkarz.
– Signori – oznajmił uroczyście, powiewając dziurawym kapeluszem i ocierając pot z czoła – signori, powracam od Francuzów.
– Co? Więc już są tutaj?
– Tak, są już w Padwie… Dajcie mi odsapnąć… biegłem jak zając… chciałem pierwszy oznajmić wam tę nowinę.
– Napij się wina i gadaj. Jacy są owi Francuzi?
– Nie trzeba im włazić w drogę. Kłótliwi, gwałtowni, bezbożnicy, mają ze sobą ośmiołokciowe łuki i kolubryny, brązowe bomby i kartacze, wiozą konie cudaczne, jak lwy morskie z obciętymi ogonami i grzywami.
– A dużo ich tam jedzie? – pytał krawiec Moso, rudy z wesołymi oczkami.
– Pokryli już całą dolinę, jak chmara szarańczy, nie widać ziemi. Za wszystkie nasze nieprawości i grzechy Bóg zesłał na nas szatanów północnych.
– Za co im urągasz, Gorgolio? – wtrącił