Koniak i Daktyle. Marek Majewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Majewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-941731-4-2
Скачать книгу
Bogdanem i Darkiem w znanym lokalu striptizowym Carol Dody, El Condor. W kilka dni później Darek sfotografował mnie na tle mustanga. Zdjęcie to miałem wysłać do tej modelki w Polsce, bo teraz ja chciałem zaszpanować. Aby efekt był lepszy, pojechaliśmy na górkę po drugiej stronie zatoki. Tam ustawiłem się z mustangiem na tle zapierającej dech w piersiach panoramy miasta. A niech zzielenieje z zazdrości ta pindzia-dryndzia. Darek nawet sugerował, żebym ustawił się przy bryczce z jakąś supercizią, ale nie mieliśmy takiej pod ręką.

      Wujek, widząc moje zainteresowanie fotografią, udostępnił mi część garażu, gdzie urządziłem ciemnię. Wiedział, że nie będę sprzedawcą samochodów i fotografia mogła być zawodem, w którym miałem jakąś szansę. Z Darkiem, zaawansowanym amatorem, jeździliśmy na wystawy do San Francisco. Chciałem podpatrzeć, co robią inni i jaki styl jest popularny. On też pożyczył mi kilka książek na ten temat i pokazał sklep Bruksa z fantastycznym sprzętem. Tam kupiłem powiększalnik i kilka podstawowych rzeczy do ciemni. Byłem pełen entuzjazmu, gdyż mieli tam naprawdę wszystko. W Polsce każdą rzecz zdobywało się przez znajomości i spod lady, co było istną katorgą.

      Poważne fotografowanie zacząłem od słynnej dzielnicy hippisów Haight-Ashbury. Znalazłem tam niepowtarzalną atmosferę i ciekawe typy. Czytałem uważnie niedzielne gazety, zbierając informacje o ważniejszych imprezach w mieście. Na razie fotografowałem w naturalnym świetle, gdyż o zdjęciach z fleszem nie miałem jeszcze pojęcia. Wujek co prawda nie znał się na sztuce, ale chwalił moje odbitki, gdy suszyłem je w garażu. On też podsunął mi pomysł, aby pojeździć z najlepszymi zdjęciami po redakcjach miejscowych gazet. Zamierzałem to zrobić, ale w moim przekonaniu nie byłem jeszcze gotowy. Darek załatwił mi prenumeratę na magazyn „Modern Photography”, który studiowałem kartka po kartce, nieraz ze słownikiem w ręku. Widziałem w tym dużą zawodową szansę i dzięki wytrwałości szybko robiłem postępy. Tak przeszedł mój pierwszy rok poza ojczyzną.

      PISMO HIPPISÓW

      Po świętach Bożego Narodzenia, które przeszły jakoś dziwnie, bo bez śniegu, coraz lepiej poznawałem miasto. Zahaczyłem się też jako grafik w małym wydawnictwie książek i plakatów Celestial Art, gdzie znalazłem hippisów w moim wieku. Grałem z nimi w ping ponga i odwiedzałem ich flat przy ulicy Cole w pobliżu Haight-Ashbury. W połowie stycznia zaciągnęli mnie do galerii Intersection w North Beach, gdzie trafiłem na właściwego człowieka. Nazywał się Baron Wolman i pracował jako fotoedytor w piśmie rockowym „Rolling Stone”, wtedy oficjalnej gazecie hippisów. Faceta bardzo interesował fakt, że przyjechałem zza żelaznej kurtyny. Rozmawialiśmy o europejskiej muzyce młodzieżowej i polskim plakacie. Pochwaliłem się, że pracowałem w „Jazzie”, no i nadmieniłem o moim fotografowaniu. Na tyle się wszystkim przejął, że kazał mi przyjść do redakcji z portfolio.

      Rozmowa z tym fajnym hippem bardzo mnie podekscytowała i gdy wróciłem do domu, zabrałem się gorączkowo do powiększania najlepszych negatywów. Postanowiłem zaskoczyć Wolmana odbitkami dużego formatu, co nie było problemem, bo pracowałem na szerokim filmie 6x6 cm.

      W dniu, w którym byłem umówiony, od samego rana chodziłem podniecony i nerwowy. Po południu, gdy nadszedł czas wyjazdu, zapakowałem zdjęcia w teczkę i ruszyłem do „Rolling Stone”. Na miękkich nogach wjeżdżałem windą na trzecie piętro, gdzie mieściła się redakcja. Na górze w recepcji długo jeszcze musiałem czekać, bo Wolman miał właśnie jakiś meeting3. Siedząc spięty na kanapie w recepcji, z zaciekawieniem lustrowałem wnętrze. Na ścianach wisiały znane mi z kiosków, oprawione w ramki okładki pisma, które przedstawiały gwiazdy muzyki rockowej. Były to ostre, profesjonalne, czarno-białe foty.

      Wreszcie pokazał się Wolman, zapraszając mnie do swego pokoju. W tym stosunkowo ciasnym pomieszczeniu panował artystyczny chaos. Na małym podręcznym adapterze szedł właśnie ostatni long Creedence Clearwater, który teraz był na topie listy przebojów. Zaś na ścianie nad mocno dobitym biurkiem dominowały dwa czarno-białe zdjęcia, które zwróciły moją uwagę. Był to Muddy Waters z gitarą i John Lennon w modnych drucianych okularkach. Te świetne portrety przemawiały do widza klarowną kompozycją i prostotą ekspresji. Na blacie biurka leżały rozrzucone w nieładzie pudełka ze slajdami, odbitki fotograficzne i piętrzący się plik starych magazynów. Wolman widać nie miał za dużo czasu, bo przeszedł od razu do rzeczy. Przykręcił nieco muzykę – i rzucił:

      – No, pokaż przyjacielu, co tam przyniosłeś – zagadał, obserwując mnie w skupieniu. Wyciągnąłem odbitki z teczki i rozłożyłem je na parkiecie podłogi. Było tam kilka reporterskich fotek z niedawnej imprezy na Haight-Ashbury. Duży format odbitek nieco go zaskoczył, bo stanął z boku w milczeniu, przeżuwając odpowiedź. Ja też się nie odzywałem, aby czegoś nie zapeszyć. Po dobrej minucie podniósł dwa zdjęcia i przyjrzał się im z bliska. A gdy skończył, odwrócił się do mnie i zagadał:

      – This is for out stuff4, musisz używać kamery 6x6, czy nie jest tak? – zamknął zdanie stwierdzeniem.

      Od razu wiedziałem, że facet zna się na rzeczy i dałem mu krótki wykład na temat mojego pentacona i szerokokątnego obiektywu, którego używałem.

      – My tutaj wszyscy lecimy na nikonach, a ja mam jednego z motorem i szerokim kątem 24 mm – nadmienił fachowo – i myślę, że optycznie będzie zbliżony do twojej pięćdziesiątki. W każdym razie przynieś tę maszynę następnym razem, bo chciałbym pooglądać ten nazistowski antyk.

      – Proszę, siadaj, to pogadamy o możliwości pracy dla ciebie, bo widzę, że strzelasz całkiem niezły stuff – zakończył zamyślony, wskazując na stary wysłużony fotel i sam usiadł na drugim.

      – Może papierosa – zapytał, wyciągając paczkę pall malli bez filtrów.

      – Nie dziękuje, nie palę – odparłem.

      Wtedy on wyjął powoli papierosa, zapalił go i zaciągając się głęboko, rzekł:

      – Muszę… ci powiedzieć… że przychodzi tutaj kupa ludzi i dla niektórych marnuję tylko czas – ciągnął zmęczonym głosem, podkreślając poszczególne wyrazy.

      – Przynoszą portfolia, ale gdy tylko je otworzą, od razu widzę, że się nie rozumiemy. Po prostu nie wiedzą i nie czują, co to jest czarno-biała fotografia i moment, który fotograf ma uchwycić kamerą. Nie mogę powiedzieć – niektórzy nawet przynoszą ciekawe artystycznie odbitki, ale ja nie prowadzę galerii sztuki dla wydumanej fotografii, ja chcę dobrą reporterkę – taką, jaką strzela Jim Marshall i kilku innych, którzy z nami współpracują.

      – No, ale cóż – ciągnął dalej, celebrując słowa – większość przynosi mi techniczną słabiznę…

      – „Rolling Stone” ma duży format i jak walniemy fotę na całą stronę, to nie chcemy żeby ziarno konkurowalo z rastrem drukarskim… – No, nie – dodał klepiąc mnie po plecach – Ja potrzebuję ostre zdjęcia o czystej definicji detalu, bo inaczej zdechną mi na prasie. Nasze pismo jest drukowane na najgorszym papierze i u fatalnego drukarza, bo teraz nas nie stać na nic innego… I na przykład twoje odbitki wytrzymałyby te niedostatki i można z nich nawet robić rozkładówki na dwie strony. Ludzie nie rozumieją, że zanim zdjęcie ukaże się w druku, traci dużo na jakości i jak jest słabe technicznie w oryginale, to nie przeżyje całego procesu… Kropka!

      Po tym stwierdzeniu odłożył na bok pall malla, wziął lupę i przyłożył ją do jednej z moich odbitek.

      – Tak, to jest niezła robota i minimalne ziarno, super staff – zakończył, odkładając lupę na zagracone biurko.

      – Przepraszam, że nie mogę ci poświęcić więcej czasu, ale za kilka dni oddajemy numer do druku, i jak widzisz, panuje tu lekka panika. Po czym rozłożył ręce, wskazując na blat zawalony odbitkami.

      – Niemniej


<p>3</p>

Meeting – spotkanie

<p>4</p>

This is for out stuff – to jest coś fantastycznego.