Koniak i Daktyle. Marek Majewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Majewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-941731-4-2
Скачать книгу
wtedy do deski 180 km/h. Policjant z litości wypisał mandat za 150 km/h, żeby nie załamywać mnie zupełnie. W ten sposób dostałem nauczkę, żeby nie szarżować nocą, bo wtedy trudno jest dostrzec gliniarzy.

      Najbardziej rajcował mnie fakt, że był to kabriolet i najczęściej jeździłem ze spuszczoną budą. Bogdan mi tego zazdrościł, gdyż znudził się swoją amerykańską gablotą i nawet elektryczne szyby już go nie rajcowały. Poza tym na moje MG bezbłędnie leciały laski. Kiedyś, jadąc w kierunku plaży, z daleka zauważyłem seksowną dziewczynę, która z plażową torbą na ramieniu szła w kierunku oceanu. Zrównałem się z nią i jadąc wolno, zacząłem zagajać, aż w końcu pojechała ze mną. Na plaży poznaliśmy się lepiej, wziąłem ją do kina, po którym bez problemu wylądowaliśmy w łóżku. W tym wyzwoleniu kobiet pomogły pigułki antykoncepcyjne, dostępne już w latach sześćdziesiątych. Wtedy to zaczął się bunt młodych hippisów, którzy zbudowali teorię „free love”, eliminujący strach przed ciążą. Podczas gdy my w Polsce żyliśmy jeszcze w epoce pękających kondomów!

      W tym tygodniu przeżyłem pierwsze trzęsienie ziemi. Siedziałem sam w domu, przeglądając najnowszy numer „Rolling Stone”, gdy raptem poczułem, że budynek jakby się zachwiał. Objawiło się to w szczękaniu kubków i talerzy na półce w kuchni. Potem wstrząs powtórzył się jeszcze kilka razy. Z początku nie wiedziałem, co robić, bo po prostu zgłupiałem, a gdy znowu zatrzęsło, wyskoczyłem jak z procy na ulicę. Z pobliskiej stacji benzynowej wszyscy wyszli na ulicę i przestraszeni stali na rogu, niepewnie rozglądając się dookoła. Gdy wdałem się z nimi w rozmowę, gruby kierownik stacji z przestrachem mruknął:

      – Znowu trzęsie, jasna cholera, ciekawe, ile to potrwa? Trzeba będzie włączyć radio i posłuchać, co gadają.

      – Pana domem też musiało zdrowo pobujać, no nie? – zwrócił się do mnie.

      – Taaak! – odparłem lekko przestraszony. Nastąpiło to tak szybko, że nie miałem czasu zorientować się, co się dzieje.

      – Ale numer – dodał jeden z mechaników, przypalając nerwowo papierosa.

      – Tutaj nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie to duże jak w 1905. W każdym razie trzeba być na wszystko przygotowanym – dodał, wycierając brudne ręce w szmatę.

      Przypadkowi przechodnie dorzucali swoje komentarze. Później jednak wstrząsy ustały i ludzie wolno się rozeszli.

      A więc tak to wygląda – pomyślałem, wracając do domu. W tym niespodziewanym trzęsieniu nie czuło się nic groźnego, ale każdy następny wstrząs niósł obawę przed większym i groźniejszym. To nieprzyjemne uczucie czegoś nieobliczalnego wymykało się spod kontroli świadomości, wywołując ciarki na plecach.

      W kilka dni po tym trzęsieniu znowu zadzwonił Roger. W krótkiej rozmowie podsumowaliśmy najnowsze wydarzenia, dowiedziałem się też o wystawie Irvinga Penna w Berkeley. Ten nowojorski portrecista był moim ulubionym fotografem. Jego zdjęcia często ukazywały się w „Vogue” i innych znanych magazynach i zawsze z przyjemnością je oglądałem. Pracował głównie w czerni i bieli, demonstrując mistrzostwo w operowaniu kontrastem.

      W czwartek wieczorem podjechałem na Marinę po Rogera i pojechaliśmy razem do muzeum w Berkeley. Z parkingiem tam zawsze był kocioł, więc zostawiłem MG na płatnym parkingu. Po prostu nie miałem zdrowia krążyć wokoło, szukając miejsca na ulicy. Muzeum było nowym budynkiem i projektował je Philip Johnson, którego później fotografowałem dla „Focusa”. Wewnątrz ogarnęła nas przyjemna atmosfera klimatyzacji i surowego betonu. Muszę przyznać, że spodobał mi się ten spartański, funkcjonalny pomysł z nietynkowanym cementem. Cokolwiek wisiało na ścianach, samo w sobie tworzyło eksponat. Penn wystawiał czarno-białe kwadratowe portrety, formatu metr na metr. Głównie były to zbliżenia twarzy i widać było, że mistrz strzela hasselbladem, bo wszystkie printy miały czarną obramówkę z dwoma nacięciami po lewej, co firmowało hasselblada. W printach dominowała piekielnie ostra definicja detalu, a zawężona gama kontrastu nie zostawiała miejsca dla zbędnych niuansów szarości i każdy fotogram robił duży impakt z dystansu.

      Prace te wywarły na mnie kolosalne wrażenie. Tym bardziej że pierwszy raz widziałem powiększenia tak dobrej jakości z formatu 6x6. Oglądałem portret po portrecie i nie mogłem się nadziwić ich rzemieślniczej perfekcji. Aspekt artystyczny był tutaj oczywisty i niejednokrotnie schodził na plan dalszy, aby dać pole do popisu doskonałemu oświetleniu i wirtuozerii technicznej. Teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak mało wiedziałem o fotografii. Wyraźnie mogłem zobaczyć błędy i niedomagania moich zdjęć i planowałem je poprawić. Ponieważ z Rogerem świetnie się gadało, rozprawialiśmy na te tematy przez cały czas, nie przerywając sobie oglądania. W ten sposób obeszliśmy wystawę dwa lub trzy razy w kółko. Zdjęcia Penna zamieszały mi w głowie, bo nic im nie można było zarzucić. Postanowiłem tu wrócić jeszcze raz z Darkiem, aby w innym towarzystwie przetrawić to powtórnie.

      Po wystawie poszliśmy na spacer po Telegraph Avenue. Ta główna promenada w Berkeley ciągnęła się od Uniwersytetu aż do pobliskiego murzynowa w Oakland. Tutaj najczęściej spotykali się członkowie lewicującego podziemia, czyli pseudohippisi ze studentami. Karol Marks naprawdę byłby dumny z tej ulicy. Przerabiano tu ciągle teorię, którą ja doskonale znałem z praktyki. Na tę ulicę powinny przyjeżdżać polskie wycieczki Juventuru, aby pokazać naszym komsomolcom, jak pracuje rewolucyjna młodzież w kapitalizmie.

      Tutaj też mieli duży sklep z plakatami z całego świata, który kiedyś pokazała mi Jody. Wstąpiliśmy tam z Rogerem, aby odetchnąć trochę po wystawie. Czego tutaj nie było: plakaty z Japonii, Ameryki Południowej, ZSRR, Kuby, Europy Zachodniej i Polski. Spędziliśmy tam ponad godzinę, oglądając i rozprawiając o tej umierającej już sztuce. Potem usiedliśmy w jednym z ulicznych bistro rozciągających swoje podwoje na tym ruchliwym deptaku. Choć minęła dziesiąta, na ulicy dalej panował duży ruch. Wypiliśmy po herbacie i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku parkingu.

      Wracając przez Bay Bridge, zatrzymałem się na Wyspie Skarbów, którą wielu z nas pamięta z powieści Stevensona pod tym samym tytułem. Leży ona w połowie drogi z Berkeley do Frisco i teraz znajduje się tam baza wojskowa marynarki USA.

      Po zjechaniu z mostu wyszliśmy z wozu rozprostować nogi przy wysokiej siatce okalającej bazę, gdzie przez chwilę staliśmy jak urzeczeni. Kilkaset metrów od nas jarzyła się nocnymi światłami wysoka zabudowa śródmieścia. Na tle pełnego gwiazd, granatowego nieba rozciągała się wspaniała panorama, aż po most Golden Gate z wystającym szpicem budynku Trans Ameryki, znanym z filmu Towering Inferno. Ta panoramiczna, nocna iluminacja robiła duże wrażenie z dystansu. Podziwialiśmy ten widok, nic do siebie nie mówiąc. Po czym Roger zaczął:

      – Andy, czy zdajesz sobie sprawę, że mieszkamy w jednym z najpiękniejszych miast na świecie? Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, po kilku dniach zwiedzania już wiedziałem, że muszę zostać na kilka lat. Teraz jestem zadowolony z tej decyzji. Musisz kiedyś utrwalić to na filmie. Wtedy ja ostudziłem go trochę, wskazując tabliczkę na siatce: „Under any conditions NO PICTURES”.

      KONCERT STONESÓW

      Od dawna z Bogdanem chcieliśmy zobaczyć jakiś większy koncert. Do Frisco przyjeżdżało wiele znanych grup, ale jakoś nie mieliśmy szczęścia. Zazwyczaj docierało to do nas, gdy zdobycie biletów było już niemożliwe. Któregoś dnia, przeglądając prasę, wyczytałem, że w tym miesiącu przyjeżdżają do Frisco Stonesi. Od dawna była to najlepsza rockowa ekipa, więc zaczęliśmy myśleć o biletach. Jako jeden z nielicznych widziałem ich jeszcze w Kongresowej. Bilety u koników kosztowały około pięćset złotych. Wtedy miałem darmowe wejściówki z pisma „Jazz”, z którym jako student zaczynałem współpracę. Później, po koncercie, udało mi się dostać na małe party prasowe w Europejskim. Stałem tam zszokowany, nie mogąc uwierzyć, że jestem tak blisko gwiazd tego kalibru. Chłopcy musieli lecieć na jakimś paliwie, bo zachowywali