Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
w sąsiednich fortach. Aby mi zrobić niespodziankę, powiedziano mi o tym wszystkim dopiero dzisiaj, co prawda, trochę za późno. Uspokoiła mnie jednak wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało mi nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera.

      Pożegnawszy się nazajutrz z mymi gospodarzami, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi tymi słowy:

      – Nie ma o czym mówić, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moja stara flinta mogła się jeszcze na coś przydać. Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyliście.

      To rzekłszy, wypchnął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      KLEKI-PETRA

      Zbliżał się koniec wspaniałej, północnoamerykańskiej jesieni. Pracowaliśmy od trzech miesięcy, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sektory wróciły już dawno do domu. Złożyły się na to dwa powody.

      Pierwszy ten, że przeznaczono nam do opracowania bardzo trudną okolicę. Linia kolejowa miała iść przez prerię wzdłuż południowego Canadianu, kierunek był więc wskazany tylko do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Nasz sektor leżał pomiędzy Canadianem a Nowym Meksykiem. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indianie – Kiowa, Komancze i Apacze – nie chcieli pozwolić na budowę kolei poprzez kraje, które uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być w pogotowiu, przez co oczywiście nasza robota znacznie się opóźniała. Ze względu na Indian nie mogliśmy zdobywać środków żywności polując, ponieważ wówczas Indianie odkryliby łatwo nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fe na zaprzężonych wołami wozach. Niestety, dowóz ten był także bardzo niepewny i kilkakrotnie nie mogliśmy posunąć się naprzód z naszymi pomiarami, ponieważ wozy z żywnością nie przybywały na czas.

      Drugą przyczyną był skład naszego towarzystwa. W St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i inni surwejorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrej i skutecznej współpracy. Jednak pod tym względem spotkało mnie przykre rozczarowanie.

      Moi koledzy, prawdziwi jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie dbając o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tym, toteż niebawem zniknęła okazywana mi z początku przychylność. Nie dałem się tym zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też zorientowałem się, że moi koledzy posiadali niezbyt duży zasób wiedzy. Zwalali na mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali okazji do uprzyjemniania sobie życia.

      Starszy inżynier, Mr. Bancroft, był z nich najbardziej wykształcony, ale okazało się, niestety, że lubi wódkę. Przywieziono z Santa Fe kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu nasz przełożony zajmował się więcej brandy12 niż przyrządami mierniczymi. Nieraz potrafił przeleżeć pół dnia na ziemi zupełnie pijany. Trzej surwejorzy, Riggs, Marcy i Wheeler, musieli, jak zresztą i ja, płacić za dostawy, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Ponieważ ja nie próbowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście wyłącznie na mnie.

      Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sektor, zastaliśmy w nim dwunastu westmanów. Jako nowicjusz, szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi o bardzo niskim poziomie moralnym. Mogę śmiało powiedzieć, że zeszło się tu niczym na schadzkę dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych.

      Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać u nas karność!

      Inżynier Bancroft, komendant z tytułu i z urzędu, udawał, że jest kierownikiem, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął strasznie, tak jak chyba nikt na świecie, a w końcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie swoje wysiłki. Inni postępowali nie inaczej. Miałem więc wszelki powód do tego, by wziąć cugle w ręce. Uczyniłem to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był dość głupi, żeby przemówić tonem rozkazującym, byłbym się tylko naraził na powszechny śmiech. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on nie ma o tym pojęcia.

      Ci na pół dzicy, nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dziennie greenhornem, a mimo to stosowali się bezwiednie do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą.

      Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym – choć nie poznałem się na tym od razu – doświadczeni, mądrzy i śmiali westmani, których imiona słynęły daleko i szeroko. Trzymali się przeważnie mnie i stronili od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że nie mogło to tamtych obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważmym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopomóc w zrealizowaniu moich zamiarów.

      Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłem greenhornem, on zaś wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na Dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą muszę powiedzieć, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to poczucie sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwiczyć się nim na sobie i swoim koniu. Gdy potem doszedłem do tego, że pętla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:

      – To pięknie, mój młody sir, to dobrze! Ale niech wam moja pochwała nie przewróci w głowie! Bakałarz musi pochwalić od czasu do czasu nawet najgłupszgo ucznia, jeżeli chce, by ten robił postępy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyć, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie was już greenhornem.

      Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą i ja tak samo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on wcale tak nie myślał.

      Najbardziej pożądane były dla mnie jego praktyczne pouczenia, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że gdyby nie Hawkens, nie znalazłbym ani chwili na ćwiczenie tych umiejętności, które musi opanować każdy myśliwiec na prerii. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy nasze ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można było nas podglądnąć.

      Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygodnia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Należało pchnąć posłańca, aby zanieść tam tę wiadomość. Bancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnictwem jednego z westmanów. Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać zarówno z sektorem pracującym za nami, jak i tym, który pracował przed nami.

      Bancroft przed wyjazdem uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym


<p>12</p>

B r a n d y  (ang.) – gatunek angielskiej wódki.