Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
dumnie Inczu-czuna.

      – A my nie przyjmujemy rozkazów – rzekł tak samo dumnie inżynier.

      Przez twarz wodza przemknęło coś jakby gniew, lecz pohamował się i rzekł spokojnie:

      – Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań. Czy mój biały brat posiada swój dom tam, gdzie mieszka?

      – Tak.

      – I ogród przy tym?

      – Tak.

      – Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował drogę przez jego ogród?

      – Nie.

      – Krainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na wschód od Missisipi należą do bladych twarzy. Jakby się blade twarze zapatrywały na to, gdyby Indianie przyszli tam budować drogi żelazne?

      – Wypędziłyby ich.

      – Mój brat nie minął się z prawdą. Tymczasem blade twarze wciskają się tu, do kraju, który należy do nas, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bizony i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie coraz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę resztę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż mamy na to powiedzieć?

      Bancroft milczał.

      – Czy mamy mniej praw niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przy tym, że wam wolno nas okradać i grabić, a od nas żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Czyż cały ten kraj nie należy do czerwonoskórych mężów? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i jeszcze raz nędzę! Wypieracie nas coraz dalej i ograniczacie nasze terytoria tak, że wkrótce się już podusimy. Czy czynicie tak może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby jednak posiadać całe państwo, cały kraj, czerwonoskóry zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się będziemy bronić! Wasze prawa mają dwie twarze, wy odwracacie je ku nam jak wam korzystniej. Chcesz tutaj budować drogę. Czy pytałeś nas o pozwolenie?

      – To niepotrzebne.

      – Czemu? Czy to wasz kraj?

      – Tak sądzę.

      – Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas? Czy darowaliśmy ci go?

      – Mnie nie.

      – I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to powinieneś był spytać najpierw tego, który cię wysłał, czy on ma na to prawo, a gdyby tak utrzymywał – zażądać dowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mierzyć tu dalej!

      Starszy inżynier był w wielkim kłopocie. Jeśli chciał uczciwie wyznać prawdę, to nie mógł zbić tego oskarżenia. Przedstawił wprawdzie to i owo, ale były to same fałszywe wykręty.

      – Dalszych mów nie potrzeba. Oświadczyłem już, że was tu nie ścierpię. Chcę, żebyście dziś jeszcze wrócili tam, skąd przyszliście. Zastanówcie się, czy posłuchacie, czy nie. Ja odejdę teraz z synem moim Winnetou i zjawię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze nazywają godziną, aby usłyszeć odpowiedź. Jeśli opuścicie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie wykopię topór wojenny między nami a wami. Jestem Inczu-czuna, wódz wszystkich Apaczów. Powiedziałem. Howgh!

      „Howgh” jest wyrazem indiańskim, służy do nadania dobitności temu, co się powiedziało, a znaczy tyle co: amen, basta, tak będzie, a nie inaczej! Inżynier zwrócił się do Kleki-petry i poprosił o radę. Stary odrzekł:

      – Róbcie, co chcecie, sir! Jestem tego samego zdania co wódz. Na czerwonej rasie dokonuje się ustawicznie zbrodni. Ale, jako biały, wiem, że Indianin broni się nadaremnie. Jeśli nawet wy stąd dziś odejdziecie, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę was przestrzec. Wódz nie żartuje.

      Wstał i oddalił się także, aby się uwolnić od ponownych pytań i nalegań. Poszedłem za nim i mimo to zapytałem:

      – Sir, pozwólcie, że wam będę towarzyszył. Przyrzekam, że nie powiem ani nie zrobię niczego, co mogłoby was wprawić w kłopot. Inczu-czuna i Winnetou nadzwyczajnie mnie zainteresowali.

      Jego osoba także mnie zaciekawiła, ale tego już nie chciałem mu powiedzieć.

      – Dobrze, chodźcie, sir – odrzekł. – Odsunąłem się od białych, porzuciłem ich sposób życia i nie chcę już więcej nic o nich słyszeć, ale wy podobacie mi się, więc przejdziemy się razem.

      Odszedłszy niedaleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrywałem się dokładnie rysom jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie ślady. Były to ślady zwątpień i strapień, rysy, jakie pozostawia troska i niedostatek.

      – Co do mnie, byłem złym człowiekiem – mówił – chociaż nigdy nie popełniłem zbrodni. Po długich latach walki wewnętrznej znalazłem spokój, porzuciwszy świat i ludzi. Poszedłem między Apaczów i starałem się przystosować swoją działalność do ich zwyczajów. Pozyskałem ich zaufanie i dziś już patrzę na pierwsze wyniki mej pracy. Chciałbym, żebyście poznali Winnetou: dzieło, którym najbardziej się chlubię. Ten młodzieniec ma wielkie zdolności. Gdyby był synem europejskiego księcia, zostałby wielkim wodzem lub jeszcze większym bohaterem pokoju. Jako syn wodza indiańskiego, zginie jak cała jego rasa. Pragnę aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przygodzie, niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje duchowe dziecko, kocham go bardziej niż siebie samego, a gdyby mi kiedy przypadło to szczęście, żeby przeznaczona dlań kula ugrzęzła w moim sercu, umarłbym za niego z radością.

      Zamilkł, spuściwszy głowę. Po długiej chwili zapytał z cicha:

      – Jak to się stało, że wynurzyłem się przed wami, sir? Widzę was po raz pierwszy, a może i ostatni. Tak mi jakoś dziwnie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczuciem bolesnym. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesieni.

      Spojrzał pogrążony w cichej, półświadomej tęsknocie ku dolinie, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Jechali teraz na koniach, a luźnego konia Kleki-petry prowadzili ze sobą. Powstaliśmy, by udać się do obozu, gdzie przybyliśmy równocześnie z nimi. Rattler stał oparty o wóz i z nabrzmiałą, czerwoną twarzą wytrzeszczał na nas oczy. Podczas naszej nieobecności wypił tyle, że już nie mógł pić więcej i wyglądał bardziej na zwierzę niż na człowieka. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka.

      Indianie zsiedli z koni i przystąpili do nas.

      – Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy odejść? – zapytał Inczu-czuna.

      Starszy inżynier, szukając polubownego rozwiązania, odrzekł:

      – Gdybyśmy nawet chcieli odejść, to nie możemy, gdyż musimy się stosować do wydanych nam rozkazów. Pchnę dziś jeszcze posłańca do Santa Fe po rozporządzenia. Gdy wróci, będę mógł odpowiedzieć.

      – Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią.

      Rattler napełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nim. Sądziłem, że coś knuje przeciwko mnie, on jednak zbliżył się do Indianina i rzekł bełkocząc:

      – Jeżeli Indianie wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou!

      Podał mu czarkę, lecz Winnetou cofnął się z odmownym gestem.

      – Co,