Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gabriela Zapolska
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
może Pita chce pomarańczę? – zapytał Żebrowski.

      Natychmiast dziewczynka grzecznie bardzo odpowiedziała:

      – Dziękuję tatusiowi!

      Ale on przywołał przekupnia i wybrał dwie duże pomarańcze, silnie czerwone.

      Wybierał starannie, macając skórkę chudymi, klekocącymi palcami.

      Wreszcie zapłacił i pomarańcze do okienka, w którym wciąż jak w ramie bielała twarz Pity, podniósł.

      – Proszę cię, moje dziecko…

      Ale Pita uważała za stosowne ceremoniować.

      – Nie… nie… dziękuję…

      Pani Tuśka wmieszała się z grzeczną interwencją:

      – Ależ, moje dziecko, weź, skoro tatuś taki dobry…

      – Zrób mi tę przyjemność – prosił ojciec.

      Pita wzięła pomarańcze, lecz nie zniknęła z nimi we wnętrzu wagonu. Stała ciągle przy oknie i na tle szarego płaszczyka te ognisto barwne owoce ciągnęły oczy malarskim, ślicznym kontrastem barw.

      Wymienienie tych uprzejmości, zdawało się, iż na chwilę wyczerpało całą tę rodzinę, i wszyscy umilkli, nie mając już sobie nic w chwili rozstania do powiedzenia.

      Pani Tuśka myślała, iż źle robiła nie biorąc na drogę lepszej sukni. Panie, które wchodziły do wagonów, ubrane były świeżo i elegancko. Postanowiła ubrać się w Krakowie via Chabówka-Zakopane elegancko i zgrabnie.

      Milczenie przedłużało się. Widocznie każde z tych trojga żyło w tej chwili w swoim odrębnym świecie.

      Nagle gwizd przeraźliwy rozległ się w powietrzu – drzwi wagonów zatrzaskiwały się pośpiesznie, ktoś przelatywał z drugiej strony pociągu, wołając ochrypłym głosem.

      Równocześnie Żebrowscy oboje ocknęli się z oddali, w której już znajdowali się pomimo pobliża.

      – Jedziemy?

      – Tak…

      Łańcuchy szczęknęły, zakołysały się wagony.

      Pita, Tuśka i Żebrowski uśmiechali się jednakowo, blado, uprzejmie.

      – Bądźcie zdrowe!

      – Ucałuj chłopców!…

      – Tak… tak!…

      Tuśka wysunęła rękę, Żebrowski uścisnął ją, ku Picie powiał kapeluszem. Uprzejmość całej rodziny zwiększyła się znacznie; widocznie chciano wyładować wzajemnie pewną ilość grzeczności, aby nic sobie nie pozostać dłużnymi.

      Pociąg zaczął dreptać coraz szybciej, charcząc, gdakając gniewliwie.

      Żebrowski stanął na peronie i ciągle jednako uśmiechnięty, kłaniał się w stronę odbiegającego wagonu.

      Dwoje rączek dziecinnych oddało mu przez chwilkę ukłon, następnie powiało ku niemu ramię żony w szerokim rękawie piaskowej, wełnianej bluzki, aż wreszcie znikło wszystko.

      Żebrowski przestał się uśmiechać; zdawało się, iż zdjął ten zdawkowy uśmiech jakby maskę z twarzy i schował go gdzieś daleko w swym duchowym zanadrzu.

      I skręciwszy na miejscu, mechanicznym, bezmyślnym krokiem wyszedł z peronu.

      *

      Tymczasem pani Tuśka zajęła miejsce w przedziale drugiej klasy.

      Naprzeciw niej usiadła Pita, a ten sposób siadania, elegancki, sztywny, drewniany był całym poematem „ślicznie ułożonej dziewczynki”.

      Wyjęła z kieszonki paltocika czyściuchną chusteczkę, rozłożyła ją na kolankach i białymi paluszkami zaczęła obierać pomarańcze.

      Pani Tuśka patrzała chwilę na córkę.

      Gdy nagle pociąg wyjechał na czyste pole, w jasnym świetle wypłynęła dokładnie gładziucha, młodziutka twarzyczka dziewczynki.

      Drobne usteczka zacięte nikły prawie w żółtawobiałej cerze prerafaelowskiego aniołka, cieniuchne pasma wysilonych włosków bramowały czoło trochę podłużne, wypukłe.

      Jasne rzęsy zakrywały oczy bladobłękitne, pocętkowane rudymi plamkami.

      Całość dziewczynki była chłodna, zamknięta w sobie – silnie już indywidualna.

      – Do kogo ona podobna? – myślała Tuśka. – Oczy moje… włosy niewiadomego koloru, twarz nadto ściągła.

      Nagle dziecko rozłożyło na rączce obraną i podzieloną na ćwiarteczki pomarańczę i jakby różę krwawozłocistą podało matce.

      – Proszę… mamusiu – wyrzekła uprzejmie.

      Uśmiech blady, zdawkowy, ten uśmiech, wyhodowany tam, na Wareckiej, jak kwiat cieplarniany, rozszerzył wąskie i tak specjalnie zaciśnięte usta dziewczynki.

      – Proszę, mamusiu.

      Tuśka machinalnie wzięła ćwiarteczkę owocu i jakby w zwierciadle, na ustach swoich odbiła uśmiech córki:

      – Dziękuję ci!

      A równocześnie myślała:

      – Ależ to jego uśmiech, to cały ojciec!

      Nie widziała w tej chwili siebie i nie czuła zwierciadlanej dokładności, z jaką wyraz twarzy córki odbił się na jej własnej twarzy.

      II

      Przejęczała znów jakaś godzina nad ciemną głębią Rynku.

      Do studni tej, wilgotnej wiecznie i pełnej nieuchwytnej „chandry”, wpadły te dźwięki obojętnie, jakby szczęk łańcuchów motanego w górze, na walcu, wiadra.

      Z wiadrami, rozpiętymi na skrzydłach, pochylało się nad tą studnią Przeznaczenie i wyławiało ze smutnej studni fale ludzkich konwulsji lub zaników – „życiem” pospolicie nazwane.

      Konwulsją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś większą sumę zdołał dać jej „na Zakopane”.

      Wprawdzie wiedziała, z jaką trudnością zbierał i te pieniądze, lecz to jej nie rozbrajało.

      Przeciwnie, ogarniała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w zniszczonym paltocie i z pokrajaną bruzdami twarzą.

      – A wreszcie mógł wziąć palto na wypłaty – pomyślała wyruszając ramionami – ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da miesięczną pensję na dom, zanoszę ratę do krawcowej i wszystko jest w porządku. Nie chodzę nigdy jak dziadówka…

      Zastanowiła się, iż zanadto zajmuje się mężem i jego paltotem.

      – Niech sobie robi, co chce. To przecież jego, nie moje pieniądze…

      Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, obywatelską wyprawę. Ale on wiedział, że bierze pannę z dobrego domu i że musi „starać się o to”, aby miała to, do czego przywykła.

      „Starał się” – i zdaje się, że to było zupełnie naturalne.

      Ona nawzajem starała się być dobrą żoną i dobrą matką. Płaciła mu uprzejmością za jego uprzejmość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku.

      Dwanaście lat pilnowała usilnie, aby nic ze zbytecznych i targających spokój i pewną przyjętą równowagę odruchów nie wypłynęło na powierzchnię, pod którą kryli swe zagadkowe głowy.

      I dlatego z dumą osądziła, że jest „stróżem domowego ogniska”.

      Mimo to dziś właśnie i dlatego może głównie, iż oddaliła się