– Nie wiem…
Pita ukosem patrzyła na gaździnę.
Tuśka ten wzrok podchwyciła.
– A… to jego siostra. Tak, tak, to siostra – wpadła nagle ucieszona, że ma punkt wyjścia.
I zwracając się do córki tłumaczy:
– To była siostra gazdy.
Lecz Wikta psuje szyki.
– Dzie zaś – mówi spokojnie – Józek siostry nijakiej nie ma. Hanka Pazerna to je taka, co z nim przedtem siedziała…
I widząc szeroko rozwarte oczy Tuśki, która po raz pierwszy spotyka się z tym brutalnym określeniem żywiołowej miłości, dodaje:
– No, wicie… siedziała. Ino ksiądz ich wywoływał z ambony, a potem Józek se zmiarkował, że niby je pikny chłop i może mieć jense życie, a nie takie płone, i rozszedł się z kupy, a za mnie się wydał.
I zwróciwszy się do pieca, znów kafle obcierać zaczęła.
Tuśka starała się odzyskiwać równowagę.
– Proszę was, moja gaździno, chodźcie ze mną do sieni.
Weszły obie i cofnęły się w kąt, tonąc stopami w wiórach jeszcze mokrych od błota kierpców Hanki i Józka.
– Moja gospodyni – zaczęła Tuśka, mrużąc oczy i przybierając ten sam ton, jaki przybrała w Krakowie, wydając hotelowej pokojówce rozkaz banicji „kiciusia” i jej uwodziciela – ja sobie nie życzę, aby coś takiego działo się pod moim progiem.
Wikta spojrzała na nią zdziwiona.
– Co sobie nie życom? – spytała – tych wiórów? Mało pomału ich wyzeniem do pola.
– To nie o wióry chodzi, ale wasz mąż całował się z tą dziewczyną tutaj w sieni… Przepraszam was, że wam tym robię przykrość, ale musiałam to wam powiedzieć…
Bała się spojrzeć w żółtą twarz gaździny, bo przypuszczała, iż odbić się na niej musiało straszne wzburzenie i ból, jaki przejął serce tej starej kobiety na wieść, iż tuż pod bokiem jej zagnieździła się zdrada.
Tymczasem gaździna nie ruszyła się z miejsca.
– On jest w swoim prawie! – wyrzekła wreszcie z jakąś uroczystą powagą.
Tuśka aż drgnęła.
– Jak to? przecież to wasz mąż!
– Ale ona beła u niego pirsa… On jest w prawie!…
Mąt ogarnia umysł Tuśki.
Czuje, że jest wobec czegoś, co sprzeciwia się najzupełniej układom społecznym, lecz równocześnie jest czymś potężnym i wielkim w bezgranicznym pojmowaniu istoty życia.
– Bo wicie, co wam jesce powiem – mówi znów wolno gaździna – u nich jeszcze jest i mały chłopiec.
Rozkłada szeroko rękoma.
– To je tak.
I powoli, spokojnie, wyniośle, lecz mimo to jakby na ramionach dźwigała dobrowolnie krzyż, wychodzi z sieni na ulicę.
Tuśka patrzy za nią, jak idzie rosła, chuda, niby wyciosana siekierą, straszna i dziwna, z głową pochyloną, oblepioną kosmykami czarnych włosów, które łączą się z futrem serdaka.
Idzie powoli, przechodzi kładkę. Dokoła jej chudych bioder kołysze się wyżarta słońcem kolorowa spódnica. Bose nogi wbijają się z siłą w cienką deskę kładki. Ręce wtuliła pod serdak.
Ostro odcina się czarna i twarda na tle żółtawego światła, które włóczy się prawie przy ziemi, jakby z niej wysnuwało się ku ciemniejącemu powoli niebu.
I ma w sobie ta prosta kobieta ogromną filozofię brania życia według warstw, w jakie się układa. Logika jej jest tak silnie ustawiona i pewna, jak jej chód, nigdy nie chwiejny i zawsze z całą wolą skierowany. Ona tylko zna jedno prawo własności; i tak, jak może wynająć swoją izbę i „pikny” piec, i „pikne firanki”, tak samo może na pewien czas odstąpić swego „piknego męża”. Wszak pomimo to ona jest zawsze właścicielką sadyby, pieca, kanapy i Józka.
Tego prawa nikt jej nie odejmie i nie zaprzeczy. Ani ci „goście”, wynajmujący na sezon jej sadybę, ani ta Hanuśka, do której serdaka tak przylepła miłośnie ręka Józka.
Wikta niosła w sobie wyrobioną silnie, prawdziwą może i jedyną mądrość życiową. Nie walczyła przeciw samej sobie i poddawała się prawom, które jej instynkt do jej indywidualności przystosował. Nie wmawiała w siebie bolu, który według przyjętych obyczajów i zasad, musiała czuć każda kobieta w jej położeniu.
To nie było jej własną tragedią, to był szablon tragiczności ułożonej do użytku całej bandy ludzi.
Ona była jednak tak silna, że nie potrzebowała sięgać do owego szablonu, aby uczuć się wrażliwą w bolesny czy kojący sposób.
Szła twarda, kanciasta, ostra dźwigając na swych ramionach jakąś potęgę, która z niej tworzyła odrębną, specjalnie czującą istotę.
I przeszedłszy drogę zniknęła pnącą się ścieżynką wśród dużych złomów skalnych, po których rwał się bystro z grzechotem dziwny górski potok.
VI
Sala teatralna napełniała się powoli.
Tu i owdzie widać jednak było duże szczerby i puste krzesła świeciły białością dobrze zheblowanego drzewa.
Szczególnie dotyczyło to miejsc droższych. Kilka zaledwie pierwszorzędnych krzeseł zajęła publiczność dość strojna, ale jakaś cicha i jakby niezadowolona.
Cała doza krytycyzmu quand même[5], charakteryzująca widzów teatralnych, spływała ze stropu czystej salki, utrzymanej forsownie w „stylu”, lecz oświetlonej skąpo i trochę smutnej.
Od cukierni dolatywał gwar głosów i szczęk porcelany. Publiczność nie śpieszyła się z wejściem, siedziała przy stolikach lub stała w przejściach.
Wyprostowane, wystrojone jak lalki, w białych, szewiotowych sukniach, przemknęły do swych miejsc Tuśka i Pita. Ubrane były starannie, uczesane z całą sumienną elegancją, zrobiły doskonałe wrażenie.
Oglądano się za nimi. One obie prostowały się, przyjemnie podniecone tymi spojrzeniami, które za nimi pobiegły. Tuśkę jednak ukłuła ta myśl, iż to są najlepsze ich suknie.
– Opatrzą się – pomyślała zmartwiona.
Był to jej beau jour[6] i rzeczywiście wyglądała bardzo ładnie.
Troszkę pełne jej kształty opinał dość miękki szewiot bardzo szczęśliwie. Ogromny gipiurowy kołnierz, spadający z ramion, krył to, co mogło być poczytane za pewną zbyteczną obfitość. Natomiast twarzyczka była drobna, prawie porcelanowa. Szczególnie piękną była w linii i wyrazie broda Tuśki, ozdobiona ślicznym dołeczkiem. Młodzieńcza, świeża, jakaś ponętna i ciągnąca. Włosy gęste, złotawe, prześlicznie utrzymane, fryzowane w modne abażurowych kształtów sploty, odsłaniały kark równie młodzieńczy, pełny i biały. Oczy tylko pozostawiały dużo do życzenia. Były wprawdzie skośne, oryginalne, podobne do oczu Japonki i przybierały chwilami szczególny, niepokojący wyraz, lecz były małe i źle oprawne. W całości jednak Tuśka robiła dobre wrażenie wysokim wzrostem, ładnym chodem, ruchem nie pozbawionym dystynkcji. W białej sukni i dużym białym toku z kwiatów, przy wieczornym oświetleniu, zachwycić mogła nawet dość wybredne gusty.
Szczególnie