Popioły, tom III. Stefan Żeromski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Stefan Żeromski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
spiekoty. Na placu Engracia rozwiązywano wory i wywalano piasek na kupę.

      – Ciekawym – myślał Cedro ze śmiechem biegając tam i z powrotem jak koń w kieracie – jakie też to chłopczyki będą znowu nasypywały ten piasek w worki? Czy może my sami?

      Skoro barykada zza bramy została usunięta, skruszono młotami jej olbrzymie wrzeciądze i rozwarto wrotnie na ścieżaj. Pułk czterdziesty czwarty wwalił się teraz w ulicę, na plac i w dziedzińce klasztorne. Co jeszcze nie zginęło pod gruzami murów, to teraz konało pod bagnetem. Opuszczono zabudowania klasztoru świętej Engracii wówczas dopiero, gdy już nie zawierały w sobie żywego obrońcy.

      Wówczas cała siła francuska zebrała się w kolumnę, żeby wtargnąć do środka miasta i dojść do mostu. Z placu Engracia trzy wyjścia prowadziły w trzy strony. Pierwsze na zachód do placu i bramy Carmen obok klasztoru św. Józefa Del Calzas. Na północ szła główna arteria miasta – ulica Engracia, otwierająca się na Calle del Cosso i wraz z ulicą św. Giliusza (od Cosso do mostu) przecinająca gród na dwie prawie równe części. Trzecie wyjście wiodło na wschód, w ogrody i bocznice ku bramie Quemada.

      Wojska musiały iść wprost, w ulicę Engracia. Wezwano saperów odzianych w zbroje oblężnicze, zaopatrzonych w oskardy, i ruszono gromadnie na mur zagradzający wąską szczelinę. Kiedy narzędzia z dźwiękiem uderzyły w kamienie barykady, istne piekło runęło na napastników. Z dachów, z facjat, z nielicznych okien i strzelnic, z każdego piętra i zza każdego niemal kamienia runęły głazy, bryły żelaza, chlusnęły kadzie wrzącego oleju i wody. Dym karabinowy buchał zewsząd, nawet z ziemi, z okien piwnicznych.

      Francuzy i oddziały polskie biły w mur bagnetem. Rypali w nim szczerby, wszczepiali weń paznokcie i końce stóp, darli się na szczyt po wbitych karabinach jak po szczeblach. Skoro ruszono mur przecznicy z wierzchu, rzucili się na pojedyncze kamienie i rwali je gołą garścią w ogniu i dymie, wśród walących się gruzów.

      Nim Hiszpanie zdołali wymordować pierwsze szeregi, już ta barykada była roztrzęsiona bagnetami i zamieniła się na osypisko cegły i wapna. Oszalały zastęp zdobywców wleciał w wąską czeluść ulicy jak wybuch, jak pocisk ludzki wyrzucony przez siłę piekielną. Zemsta rzuciła ich naprzód. Rozjuszony, ślepy gniew żelaznym kańczugiem gnał do biegu. Ale skoro tylko wychynęli z dołu na wyżynę gruzów zasłony i pokazali się w ulicy, z głębi tego przejścia runęły w nich strzały armatnie. Zatrzęsły się i stokroć oddały huk olbrzymie, czarne bezokienne gmachy, mury klasztorów, dzwonnice i wieże kościołów. Kartacze porwały w sztuki pierwsze głowy i piersi. Jasna krew strugą ściekała po cegłach w płaskie rynsztoki ulicy. Cała ona jak długa była poprzegradzana przedpiersiami. Wywalony bruk, płyty marmuru i porfiru, wywalona z głębin ziemia tworzyły jakoby schody olbrzymie, wiodące w dół.

      Miejsca niezajęte pod barykady podarte były przez rowy. Za pierwszą baterią widać było niżej drugą, dalej trzecią. Cztery bliższe bocznice z lewej strony ulicy Engracia i trzy dalsze z prawej były zabarykadowane nagim murem powyżej pierwszego piętra, Wszystkie drzwi i okna zabite głazami. Entuzjastyczne, obłąkane zdumienie włosy napastującemu tłumowi zjeżyło. Mieli iść w tę czeluść wąską i sięgającą obłoków. Ulica ta wyglądała jak nieznaczne pęknięcie między niebotycznymi murami. Wstążeczkę ognistego błękitu ledwo było widać między gzemsem a gzemsem dachu. Tego jeszcze zdobywcy napoleońscy nie widzieli na szerokiej ziemi. Ścięli zęby, ścisnęli w rękach lufy karabinów i czekali na znak komendy. Jednym susem skoczyli ku ziejącym paszczom armat na wzniesieniu. Dopadli. Ujrzeli oczyma żywych ludzi w tych murach żywych. Ujrzeli zimnych, spokojnych kanonierów, ładujących strzał nowy. Tamci nie uszli przed lecącym tłumem. Z milczącą, bladą, nieustraszoną pogardą bronili się wyciorami. Na rozkaz poddania się odpowiadali mamrotaniem modlitwy śmiertelnej i śmiertelnymi ciosami. Powaleni na ziemię, bronili się nożem wyrwanym zza pasa. Konając od stu w jedne piersi pchnięć bagneta, szarpali zębami ręce i twarze żywych i umarłych, jak psy oszalałe z dzikiej miłości swojej, gdy nie dają napadniętego domostwa. Skłute i rozstrzęsione na bagnetach krwawe ich trupy po przejściu zwycięskiej kohorty Francuzów zwisły na wznak, z rozkrzyżowanymi rękoma, na łożach, kołach i osiach armat jak potargane strzępy sztandaru.

      Pierwszy pułk piechoty nadwiślańskiej i batalion pułku siedemdziesiątego pod wodzą generałów Verdiera i Lacoste'a przeszły przez pierwszy wał i rzuciły się na drugą baterię. Zaledwie, trupami zawalając ulicę, wyminęli jedną z przecznic, rzucił się na nich zza barykady tłum Hiszpanów. Musieli teraz walczyć na wsze strony, rażeni z góry bez jednej chwili wytchnienia.

      Krzysztof Cedro znalazł się w ulicy Engracia pod bezpośrednią komendą generała-inżyniera Lacoste'a. Wkrótce jednak koleje walki rzuciły go między inne grupy. Oszołomiony, ogłuchły od huku, jak w twardym śnie pędził naprzód z innymi, przyciskając figurę swoją do murów niezmiernych kamienic. Przebrnął rowy i żywe wały pierwszej baterii i z nagła trafił w wyłamane wejście trzeciej uliczki, skręcającej od Engracia na lewą stronę. Woltyżerowie pierwszego pułku zmagali się tu jeszcze z Hiszpanami. Rzucił się i on w tłum. Obrońcy, wymordowani w samym wyłomie, poranieni i skłuci, rozpierzchli się, i tylko z górnych okien wciąż jeszcze padały strzały. Ktoś ze starych wiarusów doradzał, żeby się kryć popod murami i posuwać niepostrzeżenie za wyłom, ku zakrętowi uliczki. Krzysztof uczynił za innymi, co kazano. Przylepiony plecami do muru, posuwał się krok za krokiem z palcem na cynglu, łypiąc jeno oczyma, z której też strony pocisk go trafi. Okna w tym całym przejściu były na dole pozamurowywane do połowy, toteż tam i sam można było przewidzieć strzał, gdy ukazywała się czapka, koniec fuzji, gdy mignęły płomieniste, czarne oczy.

      Przyszli nareszcie do rogu ulicy. Ich droga była prostopadła do kierunku głównej drogi ataku. Z miejsca, gdzie się znaleźli, szła wąska bocznica pod kątem prostym, a równolegle do ulicy Sant' Engracia w kierunku klasztoru franciszkanów. Nastawiwszy ucha słyszeli gwałtowną wrzawę przy końcu trzeciej linii tego kwadratu, która to linia musiała znowu łączyć się z ulicą Engracia. Tam pędzili jeszcze pojedynczo ranni Hiszpanie, wlekli się upadający.

      Siedmiu przypadkowo zgromadzonych piechurów, a między nimi ułan-piechur Cedro – puściło się na oślep w te zaułki. Przeczuwali, że trafią na barykadę i zajmą jej tyły. Było tam mroczno i zupełnie pusto. Szli cichaczem, niepostrzeżeni przez nikogo. Skradali się na palcach jak lisy po obudwu stronach przesmyka, plecami szorując po murach. Bez straty i przeszkody dotarli do rogu.

      W uliczce, która była czwartą przecznicą arterii Sant' Engracia, a pierwszą od strony klasztoru franciszkanów, wyjrzawszy zza węgla ujrzeli garść Hiszpanów walczącą na murze. Trwała i wysoka podmurówka z cegły zamykała tę uliczkę i dzieliła ją od głównej krwawej arterii. Za murem leżały na kupie klawikordy, kanapy, szafy, wozy, stosy wyrzuconych mebli i kupy worów z piaskiem. Na nich to czyhali ludzie pokrwawieni, przeważnie ranni, i bez przerwy strzelali. Kobiety nabijały broń, dzieci podawały ją obrońcom. Na samym szczycie stało kilku młodych i zdrowych żołnierzy. Ci bronili przystępu do tego miejsca karabinem.

      Woltyżerowie porachowali ów tłumek oczyma… Za chwilę wypadli zza węgłów ulicy i z krzykiem rzucili się na barykadę. Spostrzegli ich obrońcy i przywitali strzałami, nim do podnóża barykady przypaść zdołano. Zarazem ocknęła się ulica. We wszystkich oknach na górze i dole przed nimi ukazały się głowy i lufy. Huknęły strzały i dym zaciągnął ulicę. Obrońcy barykady zeskoczyli z niej kilku susami i zwarli się z woltyżerami. Przez górne otwory okien zaczęli wyłazić ludzie starzy, baby z siekierami, z tasakami, ukazywały się pięście błyszczące od sztyletów i białe wyszczerzone zęby. Żołnierze polscy utworzyli maleńki czworobok najeżony bagnetami. Woltyżer stojący w środku pchnął drzwi, przy których stał. Otwarły się z trzaskiem przymknięte połowy. Ujrzeli za sobą wąską sień i ceglane schody prowadzące w górę. W mgnieniu oka wśliznęli się czworobokiem do tej sieni i zwrócili wszystkie bagnety w ulicę. Dwu nabijało broń, pięciu woltyżerów i szósty Cedro nie odejmowali kolb od