Potop. Henryk Sienkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Bóg to odmieni i hetmani.

      To mówiąc, Kmicic otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym, z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł, krzyknął na woźnicę: „Ruszaj!” — i konie zerwały się z miejsca do biegu.

      Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.

      Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:

      — Dobrze waćpannie?

      — Dobrze — odrzekła, podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.

      Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.

      O dwie staje za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemny bór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią. Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumaki skrzydła miały. Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogarnia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę. Przechyliwszy się w tył, zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając. Poczuła słodką niemoc i zdało jej się, że ten bojarzyn orszański porwał ją i pędzi wichrem, a ona mdlejąca nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć... I lecą, lecą coraz szybciej... Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce... Czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą... Oczy się jej nie chcą odemknąć jakoby w śnie. I lecą — lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:

      — Miłujeszże mnie?

      Otworzyła oczy:

      — Jako duszę własną!

      — A ja na śmierć i żywot!

      Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?

      I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całymi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.

      — Chciałbym do końca świata tak jechać! — zawołał Kmicic.

      — Co my czynimy? To grzech! — szepnęła Oleńka.

      — Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.

      — Już nie można. Mitruny już niedaleko.

      — Daleko czy blisko — wszystko jedno!

      I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce do góry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:

      — Hej — ha! Hej — ha!

      — Hej, a hop! Hop! Ha! — odezwali się towarzysze z tylnych sani.

      — Czego waćpanowie tak pokrzykujecie? — pytała panna.

      — A ot tak! Z radości! A zakrzyknij no i waćpanna!

      — Hej — ha! — rozległ się dźwięczny, cieniutki głosik.

      — Mojaż ty królowo! Do nóg ci padnę!

      — Kompania się będą śmieli.

      Po upojeniu ogarnęła ich wesołość szumna, szalona, jako i jazda była szalona. Kmicic począł śpiewać:

      Patrzy dziewczyna, patrzy ze dworu,

      Na bujne pola!

      „Matuś! Rycerze idą od boru,

      Oj, mojaż dola!”

      „Córuś, nie patrzaj — rączkami oczy

      Zatknij białymi,

      Bo ci serduszko z piersi wyskoczy

      Na wojnę z nimi!”

      — Kto waćpana wyuczył tak wdzięcznych pieśni? — pytała panna Aleksandra.

      — Wojna, Oleńko. W obozie my to sobie z tęskności śpiewali.

      Dalszą rozmowę przerwało gwałtowne wołanie z tylnych sani:

      — Stój! Stój! Hej tam — stój!

      Pan Andrzej odwrócił się gniewny i zdziwiony, skąd towarzyszom przyszło do głowy wołać na nich i wstrzymywać, gdy wtem o kilkadziesiąt kroków za saniami dojrzał jeźdźca zbliżającego się, co koń wyskoczy.

      — Na Boga! To mój wachmistrz Soroka; coś się musiało tam stać! — rzekł pan Andrzej.

      Tymczasem wachmistrz, zbliżywszy się, osadził konia tak, że ten aż przysiadł na zadzie, i począł mówić zdyszanym głosem:

      — Panie rotmistrzu!...

      — Co tam, Soroka?

      — Upita się pali; biją się!

      — Jezus Maria! — zakrzyknęła Oleńka.

      — Nie bój się waćpanna... Kto się bije?

      — Żołnierze z mieszczanami. W rynku pożar! Mieszczanie się zasiekli i po prezydium do Poniewieża posłali, a jam tu skoczył do waszej miłości. Ledwie tchu mogę złapać...

      Przez czas tej rozmowy sanie idące z tyłu nadjechały; Kokosiński, Ranicki, Kulwiec-Hippocentaurus, Uhlik, Rekuć i Zend, wyskoczywszy na śnieg, otoczyli kołem rozmawiających.

      — O co poszło? — pytał Kmicic.

      — Mieszczanie nie chcieli obroków dawać ani koniom, ani ludziom, że to asygnacji nie było; żołnierze poczęli gwałtem brać. Obiegliśmy burmistrza i tych, którzy się w rynku zatarasowali. Poczęto ognia dawać i zapaliliśmy dwa domy; teraz gwałt okrutny i we dzwony biją...

      Oczy Kmicica poczęły świecić gniewem.

      — To i nam trzeba na ratunek! — zakrzyknął Kokosiński.

      — Wojsko łyczkowie oprymują! — wołał Ranicki, któremu plamy czerwone, białe i ciemne całą twarz zaraz pokryły. — Szach, szach, mości panowie!

      Zend zaśmiał się zupełnie tak, jak śmieje się puszczyk, aż się konie zestraszyły, a Rekuć podniósł oczy w górę i piszczał:

      — Bij! Kto w Boga wierzy! Z dymem łyków!

      — Milczeć! — huknął Kmicic, aż las odegrzmiał, a stojący najbliżej Zend zatoczył się jak pijany. — Nic tam po was! Nie potrzeba tam siekaniny!... Siadać wszyscy w dwoje sani, mnie jedne zostawić i jechać do Lubicza! Tam czekać, chybabym przysłał po sukurs.

      — Jak to? — zaoponował Ranicki.

      Ale pan Andrzej położył mu rękę pod szyję i tylko oczyma straszniej jeszcze zaświecił.

      — Ni pary z gęby! — rzekł groźnie.

      Umilkli; widać się go bali, chociaż tak zwykle byli z nim poufale.

      — Wracaj, Oleńko, do Wodoktów — rzekł Kmicic — albo jedź po ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów. Ot! I kulig się nie udał. Wiedziałem, że oni tam spokojnie nie usiedzą... Ale zaraz tam będzie spokojniej, jeno łbów kilka zleci. Bądź waćpanna zdrowa i spokojna, pilno mi będzie z powrotem...

      To rzekłszy, ucałował jej ręce i otulił w wilczurę; potem siadł do innych sani i zakrzyknął na woźnicę:

      — Do Upity!

      Rozdział