Ze strzępków informacji, jakie przetrwały, nie jesteśmy w stanie odtworzyć nawet najbardziej ogólnego obrazu – choć przecież byli to ludzie z krwi i kości, którzy mieli jakieś sympatie, przyzwyczajenia, namiętności, pozwalające wyróżnić ich spośród tłumu osób podobnie urodzonych lub wykonujących podobną pracę. Dla nas pozostaną oni wciąż „rzemieślnikami z Jamestown”, choć może nie uważali wykonywanego przez siebie zajęcia za kwintesencję swojej tożsamości ani nie byli przywiązani do osady po drugiej stronie Atlantyku i nie myśleli o sobie przez jej pryzmat.
Przedstawiciele klas ludowych wychylają głowę ponad taflę niepamięci zwykle tylko na chwilę, często przypadkiem, aby zaraz po tym na nowo przepaść.
Spróbujmy wyobrazić sobie, że za kilkaset lat historycy odnajdują po nas ślad w oficjalnych dokumentach, które akurat, na skutek splotu wielu niezależnych okoliczności, przetrwały zawieruchę dziejów. Na przykład utrwalone w policyjnych raportach echo jakiejś sprzeczki sąsiedzkiej, jakiś mandat za szybką jazdę, jakieś podanie o pracę albo jedno z wielu pism do urzędów, jakie kiedyś napisaliśmy. Czy ktoś z nas uznałby, że to właśnie w tego rodzaju świadectwach zaklęta jest prawda na jego temat? Czy z takich szczątkowych informacji można się domyślić, kim był poszczególny człowiek, co chodziło po jego lub jej głowie, co lubiła, a czego nie mogła znieść, jak zachowywała się w trudnych życiowych momentach i tak dalej?
Rzemieślnicy z Jamestown, podobnie jak przytłaczająca większość członków klasy ludowej, pozostaną na zawsze ludźmi bez twarzy, ludźmi bez właściwości, ludźmi bez głosu. Nie narysujemy ich indywidualnego ani nawet zbiorowego portretu; jedyne, co pozostaje, to układać w całość fragmenty dostępnej nam wiedzy i szkicować w ten sposób kontury świata, w którym żyli.
Nie wiemy dokładnie, co się działo w Jamestown, możemy natomiast przyjrzeć się krajowi, z którego przyjechali bohaterowie tamtych wydarzeń. W ten sposób odkryjemy zupełnie inne historie: opresji, przemocy i krzywdy, ale też uporu, zaradności, sprytu i odwagi; wzajemnej pomocy, wsparcia i solidarności. Historie, których bohaterami nie są wybitne jednostki, arystokracja, królowie i generałowie, artyści czy intelektualiści, lecz zwykli ludzie, pojawiający się na kartach dziejów przeważnie nie z imienia i nazwiska, nie z indywidualnymi cechami, tylko jako jednorodna masa zwana chłopstwem, pospólstwem czy plebsem. Być może trudniej do tych historii dotrzeć, bo opowiadano je szeptem, tylko między swoimi, tak jak wymieniano się potajemnie w portowych tawernach opowieściami o amerykańskim eldorado, a w polskich karczmach o krainie pieczonych gołąbków.
Jeśli wsłuchamy się w nie uważnie, ukaże się nam obraz kraju zupełnie odmiennego od współczesnej Polski, ale też kraju, którego za nic nie można nazwać Rzeczpospolitą szlachecką. Zresztą wówczas nikt tak go nie nazywał – pojęcie to zostało wymyślone wiele lat później. Gdyby zapytać Poloniaków z Jamestown, gdzie się urodzili, odpowiedzieliby: „w Polszcze”. Echo tej dawnej formy miejscownika zachowało się do dzisiaj w słowie „polszczyzna”. Nazwijmy więc ten kraj Polszczą. Charakteryzowała go ogromna terytorialna oraz społeczna różnorodność, a władza pańska była tam jednocześnie absolutna i krucha. Podziały stanowe natomiast – w tym na szlachtę i chłopów – wcale nie definiowały społecznej struktury.
Wybierzmy się zatem na wyprawę do Polszczy, w której urodzili się, wychowali i którą zapewne przesiąknięci byli Poloniacy z Jamestown. Jak układały się tu stosunki międzyludzkie? W jaki sposób przymuszano ludzi do roboty? Jak klasy ludowe radziły sobie z permanentną opresją i nadzorem? Czy można się było wyrwać z ciągłego upodlenia? Jakie rysowały się ścieżki awansu? Jakie narzędzia stworzyli ludzie biedni, aby sobie wzajemnie pomagać i mierzyć się z trudną rzeczywistością?
Wyprawa do Polszczy odsłoni też przed nami rąbek historii globalnej – tej, o której zwykle milczą podręczniki i oficjalne opracowania, a w której zaklęta jest przeszłość wielu, jeśli nie większości z nas. To historia osobliwa: chłopi powstają z grobów i wysysają krew swoich bliskich, odcięte palce wisielców przynoszą szczęście złodziejom, zaplatanie włosów w dredy pomaga odzyskać psychiczną równowagę, a czary pozwalają zemścić się na okrutnym panu.
Bo przeszłość, zwłaszcza własna, jest najbardziej obcym krajem.
Część I
Ludzie bez twarzy
Rozdział 1
Kraj szubienic
Na widoku – Pamiętne – Spektakl przemocy – 264 073 razy – Byle się bali – Jak dzikus – Przemysł okrucieństwa – Szubienice stawiają – Polskie prawo
Nie wiemy, kim był człowiek, który chcąc się przypodobać Marcinowi Mikołajowi Radziwiłłowi, nie odstępował go ani na krok. Tłumaczył, że to dla wygody księcia. Że chce być zawsze na jego widoku, nieustannie pod ręką i do usług. Radziwiłł postanowił mu to ułatwić. Chwilę przed tym, jak mężczyznę powieszono na szubienicy, miał on usłyszeć: „Teraz waćpan będziesz mi zawsze na widoku”37.
Namolność podwładnego wywołała u magnata irytację, choć wcale nie była nadmierna. Bycie na pańskim widoku należało w czasach pańszczyźnianych do rutynowych obowiązków służby. „Gdy staniesz przed panem, gdziekolwiek to będzie” – czytamy w wierszyku krążącym po dworach jeszcze na początku XIX wieku – „I piędzią nie odstępuj, lecz stój przy nim wszędzie, / Czekaj tego, co twój pan rozkazywać będzie. / Oka z niego nie spuszczaj, nie poglądaj za się, / Ale miej pilne oko na pana i na się”38.
Z jednej strony – nie odstępuj pana na krok, bądź na każde skinienie. Odgadnij, czego potrzebuje, zanim zdąży otworzyć usta. Z drugiej – zachowuj się godnie, bo inaczej twoja służalczość będzie uwłaczać i panu. Rób, co do ciebie należy, ale tak, jakbyś w ogóle nie istniał, nie istniała.
Spełnienie naraz obu przykazań musiało być karkołomną sztuką. Podwładny Radziwiłła za swoją natarczywość zapłacił najwyższą cenę. Dla księcia była to pewnie błahostka – ot, taka sobie okazja, by zabłysnąć dowcipem. Sama się napatoczyła i magnat nie mógł sobie darować. Pojawiła się bowiem możliwość nie tylko popisania się wisielczym – dosłownie – humorem, ale też powiedzenia czegoś. Myśl, którą Radziwiłł wyraził za pomocą trupa zawieszonego na publicznym widoku, brzmiała tak: jeśli pan włada życiem swoich ludzi, to dysponuje również ich śmiercią.
Nie byłoby oczywiście żartu, gdyby Radziwiłł nie miał pod ręką szubienicy. Skąd brały się one na polskich dworach?
Odpowiedź znajdziemy w książce Gospodarstwo z 1588 roku. Jej autor, Anzelm Gostomski, nie był ani literatem, ani publicystą, tylko człowiekiem czynu, który za namową znajomych spisał osobiste doświadczenia związane z prowadzeniem gospodarstwa rolnego. Jego podręcznik stał się bestsellerem, gdyż polska szlachta w XVI wieku dopiero uczyła się rolnictwa. Wcześniej rolą zajmowali się chłopi, a możnowładztwo żyło z danin. Dzięki temu, że Gostomski musiał swoim czytelnikom tłumaczyć wszystko od podstaw, możemy jego książkę uznać za swoisty katechizm ustroju folwarczno-pańszczyźnianego.
Moment,