Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana
Saga
Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2002, 2020 Marian Piotr Rawinis i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726166965
1. Wydanie w formie e-booka, 2020
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
CZAROWNICA
Wiosna 1395
Pan Oset osobiście pilnował siewców na swoich polach, pierwszych tego roku i pierwszych w jego nowym majątku. Siewcy szli rzędem po roli, rzucając w ziemię ziarno z płócien, jakie mieli przed sobą.
– Równo! Równo, psiajuchy! – wołał Oset, konno podążając miedzą i pilnie bacząc, żeby praca była wykonana jak najlepiej. – Równo, bo każę oćwiczyć.
Dzień miał się ku końcowi, a Oset, choć spieszył się do domu, nie chciał roboty zostawić niedokończonej. Chodziło też o wrony, których wielkie stada pojawiły się ostatnio w Dolinie i należało roli strzec, bo gotowe były wybrać wszystkie ziarno.
Do tego zadania wyznaczył dwóch młodych pachołków, dzieciaków jeszcze, to należało do ich obowiązków. Starali się, jak mogli – wedle prawa. Bo najpierw obrobić trzeba na ziemi pańskiej, potem można pracować na swoich zagonach.
Praca postępowała jednak sprawnie, po zimowej bezczynności wszyscy aż się palili do roboty. Ale już jutro mieli zacząć siewy na swoim i dlatego trzeba było pilnować, żeby końcówka pracy dla dworu nie była wykonana niedbale, więc Oset nie szczędził krzyków ani ponagleń.
Kobieta siedziała w krzakach na skraju pola. Była brudna, odziana w łachmany, czarne włosy sterczały jej we wszystkie strony, wzrok miała dziwnie świdrujący i śliniła się, wypowiadając jakieś niezrozumiałe słowa. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła, nikt nie zauważył, kiedy nadeszła. Może siedziała tu przyczajona, żeby rzucić czar albo urok.
Natychmiast odżyły obawy przed Wiedźmą z Biskupic. Po ubiegłorocznych doświadczeniach taki był strach przed urokami i czarownicami, że pachołkowie, którzy ją prowadzili do Osta, żegnali się co chwila znakiem krzyża, a nie dotykali kobiety, tylko wiedli ją, grożąc widłami i wystrzegając się popychania. Dotknięcie czarownicy mogło bowiem spowodować, że widły czy grabie zamienią się w węża albo ognisty kij, więc nikt nie chciał ryzykować.
– Czarownica, panie! – wołano z przestrachem. – Wiedźma!
– W ogień od razu ją dać!
– Wołać egzorcystę!
– Po co egzorcysta? Ubić na miejscu!
– Do rzeki!
– Co ty mówisz, głupi? Żeby wodę zatruła?
– Ukamienować! Albo jamę wykopać i zasypać.
– Z piachu się wygrzebie! Chyba, żeby jakimi wielkimi kamieniami przyłożyć…
Strach był ogromny i ludzie trzęśli się niczym liście na wietrze. Kobieta wyglądała jakby chodziła po polach od dawna, więc nie wiadomo, jakie czary zdążyła już rzucić i na kogo. Pachołkowie przygnali ją w pobliże miejsca, gdzie stał Oset, ale bali się za bardzo zbliżyć, więc zostawili ją samą, a ona usiadła na ziemi, śmiejąc się do siebie, mamrotała coś teraz i śpiewała pod nosem. Drapała się po całym ciele, posyłając stojącym groźne spojrzenia i spluwając w ich kierunku.
Wiedźmy z Biskupic nie widział nikt od późnego lata poprzedniego roku. Po egzorcyzmach, jakie w otoczeniu licznych duchownych i rzeszy wiernych odprawił uczony ojciec z Bolonii, nie zanotowano nowych strat, ale to wszystko, co złego wydarzyło się przedtem, było wystarczającą miarą nieszczęścia.
Kmiecie planowali nawet zmniejszenie stad, bo wiele wskazywa¬ło, że nie starczy paszy na zimę. Ludzie w obawie o przyszłość rodzin oddawali się długim modłom i nie szczędzili ofiar licząc, że choćby w ostatniej chwili Bóg zechce odwrócić nieszczęście.
Wszyscy też okazywali zdwojoną czujność, wszędzie tropiono ślady wiedźmy i zastanawiano się, gdzie też może się ukrywać. Niektórzy twierdzili, że zasypia na zimę niczym niedźwiedź, inni znowu powiadali, że zimą trudniej ją spotkać, bo w mroźnym powietrzu gorzej lata się na miotłach.
– Może jak bociany odlatuje do ciepłych krajów, bo w ciepłym powietrzu lepiej skrzydła rozprostować i przez ciepłe powietrze łatwiej się przebijać?
Dożynki wypadły mniej wesołe niż w poprzednich latach. Choć staranniej niż kiedykolwiek zebrano zboże z pól, podnosząc nawet pojedyncze ziarenka, gołym okiem widać było, że plony będą daleko niewystarczające. Najstarsi mieszkańcy Doliny nie pamiętali takich klęsk na polach. W dobrach Lipowej, Krasawy, Potoka i innych zebrano ledwie trzecią część tego, co zwykle i głośno mówiono już o klęsce głodu. Spodziewano się poważnych trudności na wiosnę, bo nigdzie nie zgromadzono tak wielkich zapasów, żeby można było patrzeć spokojnie w przyszłość i rzadko kto mógł o sobie powiedzieć, że jemu klęski nie zagrożą.
Ofiarność ludzka też zmniejszyła się wyraźnie. Ataki wiedźmy w czas zimowy ustały, ale ludzie w obawie o najbliższe miesiące troszczyli się przede wszystkim o swoje rodziny i swoje zagrody. Jeśli kto miał jaki towar na wymianę albo trochę gotówki, jechał daleko nawet, żeby kupić zapas zboża czy mąki. A żebracy, stale i wszędzie obecni w Dolinie, bywało marli z głodu, nie doczekawszy się jałmużny, przeganiani od drzwi do drzwi.
Byli i tacy w Dolinie, którzy choć ponieśli straty, nadal mieli pełne spichrze, jak choćby Mikołaj z Lipowej albo Oset z Dębowca. Obaj mogli nawet dać nieco chłopom na zimę pod zastaw przyszłych zbiorów. Postąpili tak za radą pani Hedwigi, która uważała, że jeśli chłopi nie przetrzymają, wiosną nie będzie kto miał robić na polach.
Ojciec Mikołaja krytykował nadmierną, jego zdaniem, dba¬łość o poddanych, usilnie namawiając zarówno syna jak i dawnego giermka do zachowania ostrożności oraz oszczędzania.
– Poprzednie lata były bardzo urodzajne – odpowiedział Mikołaj. – Zapasy powstały duże, czego więc mamy się obawiać? Jeśli będzie jeden gorszy rok, przetrzymamy bez kłopotu.
– A jeśli lat chudych nadejdzie więcej? – zapytał pan Jeno. – Czy nie powiada Pismo, że po latach tłustych nadchodzą lata chude?
– Powiada – zgodził się Mikołaj. – Macie rację, ojcze. Powinienem pomyśleć o zapasach.
– Skoro zepsuło się zboże na polach, może zepsuć się i w spichrzach – ostrzegał pan Jeno. – Lepiej, żebyś wystawił straż przed spichrzami i kazał dobrze ich pilnować. Jeśli nie jest to sprawka czarów, to na pewno uczynek niedobrego człowieka. Ten zaś, jeśli powa¬żył się uderzyć raz jeden, może swój atak powtórzyć. Nie wiem, kto to jest i dlaczego tak postępuje. Ale na pewno jest gotowy gnębić nas wszystkimi siłami, więc trzeba się bronić. Nawet jeśli któregoś dnia złapiemy ową czarownicę i nie będzie mogła już więcej szkodzić, nie¬łatwo odrobimy tak wielkie straty na polach i w oborach.
Zimą, kiedy ustały ataki wiedźmy, nieco o niej zapomniano. Nie o niej samej, ale o możliwych z jej strony niebezpieczeństwach. Tu i tam opowiadano co prawda o wydarzeniach z poprzedniego roku, o zatrutych studniach, plonach zniszczonych wprost na polu, padłych zwierzętach, stogach, co zapalały się same, chorobach, piorunach i gradobiciu, niesłychanym w poprzednich latach. Ale z czasem, gdy nie widać było nowych nieszczęść, Wiedźma z Biskupic powiększyła zastęp istot niemal legendarnych, nieprawdziwych, bo była w końcu wiedźmą miejscową, tutejszą, więc prawie własną i nie brakowało śmiałków przechwalających się, że sobie z nią łatwo poradzą.
– Krzyżem wystarczy przeżegnać.
– Wodą święconą pokropić.
– Wypowiedzieć