Tu i teraz.
To się musi zdarzyć tego wieczora, podjęła tę decyzję w chwili, gdy zawracały, by pobiec już do domu. Stała potem przez chwilę pochylona w przód z dłońmi na kolanach, czekając, aż jej oddech się uspokoi. Potem wyprostowała plecy i spojrzała na niewyraźną zorzę, oblewającą ostrożnie szczyty wzgórz Fosen.
Będzie musiała przekazać to w odpowiedni sposób. Nie miała wyjścia. Chociaż powątpiewała, czy sposób przekazania tej wiadomości będzie miał jakiekolwiek znaczenie.
Matka już trzeci raz powtórzyła, że nie będzie się złościć. To zły znak. Zaczynała coś przeczuwać.
– Nie wystarczy obiecać. Bo ty przecież nawet nie wiesz, o co chodzi. I na pewno się zezłościsz.
Matka nie miała pojęcia, co też takiego chciała jej powiedzieć Torunn, skoro spodziewała się takiej reakcji, przecież dwukrotne odwiedziny w Neshov były takie udane – najpierw w Zielone Świątki, gdy matka przyjechała razem z Margrete, i potem na pogrzebie Margida, dla Torunn to musiała być rzecz jasna straszliwa trauma, ale ona sama w końcu poznała wtedy Erlenda i naprawdę doszła do wniosku, że…
– A mogłabyś pozwolić mi coś powiedzieć?
Ależ oczywiście. Jak najbardziej. Matka bezwzględnie chciała jej na to pozwolić. Torunn powinna wreszcie wyznać, co jej leży na sercu, co też takiego w sobie nosi, co jest takie trudne czy nieprzyjemne, wyrzucić to z siebie, zwierzyć się, może chodzi o jakieś wspomnienie z dzieciństwa, z którym chciałaby skonfrontować swoją biedną matkę, ale powinna pamiętać, że samodzielne wychowywanie dziecka to wcale nie taka prosta sprawa, człowiekowi mogą puścić nerwy, niewykluczone, że czasami może za mocno potrząsała Torunn, trochę za głośno na nią krzyczała, oczywiście teraz nie posiadała się z tego powodu z żalu, ale sytuacja materialna była ciężka, widoki na przyszłość niewesołe, cóż, to wszystko działo się, jeszcze zanim poznała Gunnara, bo potem życie stało się już bezpieczne, dobre i pełne miłości, aż do dnia, gdy ten debil znalazł sobie miłość gdzieś indziej, właściwie z dnia na dzień, za jej plecami, i odszedł w siną dal, ale wracając do wspomnień z dzieciństwa, z pewnością były takie epizody, które jej córka zapamiętała i do których teraz chciała wracać, ale po co właściwie wyciągać to wszystko teraz? Tak czy inaczej, chodzi zapewne o coś w tym guście?
Torunn usłyszała, jak matka nabiera powietrza nosem, najwyraźniej szykując się do dalszej części tyrady.
– Zmieniam nazwisko – rzuciła pospiesznie. – Chcę się nazywać Neshov. Wszystko już sprawdziłam. Trzeba to po prostu załatwić w urzędzie wojewódzkim. I tyle. Teraz już wiesz.
Matka zamilkła i przez dłuższą chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Ale Torunn słyszała w słuchawce jej oddech, więc połączenie nie mogło zostać zerwane.
– Jesteś tam? – spytała mimo wszystko.
Po prostu?
– Co masz na myśli?
Czyli wystarczy po prostu to załatwić w urzędzie wojewódzkim?
– No tak. Naprawdę. Mieszkam tu, a Tor Neshov był moim ojcem, to mi daje prawa do majątku. Czuję, że to właściwy krok. Po prostu.
W słuchawce znów zapadła cisza, po której rozległ się świszczący wdech i matka zapytała, niepewnym i bardzo niskim głosem, zupełnie jakby wcześniej piła, czy Torunn naprawdę mówi poważnie.
– Tak. Oczywiście, że mówię poważnie.
Czyżby zapomniała, że nosi panieńskie nazwisko swojej matki? Dlatego, że ten wsiowy prostak nie miał dość odwagi, by stanąć po stronie biednej ciężarnej dziewczyny? Że to właśnie z tego powodu Torunn nazywa się Breiseth, a nie, KUUUUUUURWA MAĆ, Neshov?
– Uspokój się, przecież wiem, że…
Matka nie miała najmniejszego zamiaru się uspokajać, Torunn o niczym nie miała pojęcia, nic nie rozumiała, matka czuła się zszokowana, niestety nie znajdowała na to lepszego słowa niż właśnie zszokowana, mogła do tego dodać, że szok był bolesny i głęboki, bo czy to wszystko naprawdę wydawało się Torunn takie proste? W życiu by nawet nie podejrzewała, że to w ogóle możliwe.
– Chodzi mi tylko o to, że… że bardzo prosto jest to załatwić.
Czyli nazwisko Breiseth nie było dla niej dość dobre? Nadal ten ochrypły, nagle niemal pijacki głos.
– Przecież zupełnie nie o to chodzi. Sprawy wyglądają tak, że ja tu teraz mieszkam. W Neshov. Tu jest mój dom. Po raz pierwszy w życiu mam miejsce, które naprawdę… Halo?
W słuchawce nie było już słychać oddechu. Matka przerwała połączenie.
Torunn zamarła z komórką w lewej dłoni, prawą ręką wyłowiła z kieszeni papierosa i zapalniczkę, zapaliła i głęboko zaciągnęła się dymem. Pies nie spuszczał z niej wzroku.
– Zaraz – powiedziała. – Zaraz dostaniesz jeść. Tylko muszę cię najpierw opłukać.
Znów zaciągnęła się dymem i przypomniała sobie, co przeczytała w sieci dzień przed tym, jak mężczyźni ustawili maszt na podwórzu. Artykuł dotyczył morskiej mgły w Byneset i tego, jak rzadko docierała kiedyś tak daleko w głąb lądu, pisano, że to kolejny znak naszych czasów, niepokojący dowód zmian klimatycznych. Miała nadzieję, że facet z północy też czytał ten artykuł.
Wtedy przynajmniej musiałby przyznać jej rację co do tej jednej rzeczy.
Wszyscy na rondzie trąbili na nią, źle wjechała i poruszała się teraz zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a nie w przeciwnym kierunku, chociaż o to właśnie chodziło z tymi całymi rondami.
Kierowcy jadący z przeciwka migali jej długimi światłami, jednocześnie bez przerwy naciskając na klakson, w panice kręciła kierownicą, żeby uniknąć zderzenia, pochylała się przy tym do przodu, wołając PRZEPRASZAM! PRZEPRASZAM! w stronę ledwo widocznych twarzy w autach, a przez cały ten czas była dosłownie o centymetry od czołowego zderzenia z innymi pojazdami.
I to zapewne z powodu hałasu, jaki robiły te wszystkie klaksony, jej telefon dzwonił dość długo, zanim udało jej się wyplątać ze snu. Koc Missoni spadł z niej, kiedy szybko opuszczała nogi na podłogę, żeby usiąść na sofie, usta miała wysuszone, a serce mocno waliło jej w piersi. Komórka już umilkła, więc namacała ją dłonią na stole, żeby zobaczyć, kto dzwonił.
Matka. Oczywiście. Pewnie przemyślała sprawę. Nigdy nic dobrego z tego nie wynikało, raczej przeciwnie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy to matka gwałtownie kończyła rozmowę.
Torunn siedziała, oglądając w skupieniu swoje kolana wystające spod T-shirtu, który wciągnęła na siebie po prysznicu. Na prawym kolanie widać było odciśnięte od koca zygzaki. Kiedy była mała, ludzie mieli w domach telefony ze słuchawkami, więc kiedy człowiek się wkurwił i chciał zakończyć rozmowę, można było po prostu rzucić słuchawką, tak się wtedy robiło, dobrze to pamiętała, jak matka dzwoniła do sklepów, które pomyliły się z zamówieniem, albo kiedy robotnicy nie stawili się do pracy zgodnie z umową, albo też taksówki nie przyjeżdżały punktualnie, jak wrzeszczała i wyżywała się, a potem rzucała słuchawką.
Można było z całej siły cisnąć słuchawkę na aparat, był tak skonstruowany, żeby wytrzymać spore obciążenia spowodowane właśnie wybuchami emocji użytkowników. Zdarzało się, że od takiego wściekłego rzucania zawalał