A to, co za chwilę zostanie wyjawione, na pewno ucieszy dziadka, stwierdziła w duchu. Mogłaby natomiast płakać na myśl, że ten bliski jej człowiek żyje w świecie tak naprawdę niepojętym, świecie, w którym pokoje się zwalniały, bo umierali mieszkający w nich ludzie, była to zresztą nieodzowna część jej pracy: odbieranie zwłok z domu opieki. Tymczasem dla jej dziadka oznaczało to raczej, że na miejsce krzyżówki wchodziła „Lili Marleen”, przy śniadaniu pojawiały się coraz to nowe twarze, koszyk z chlebem podawały mu coraz to inne pary rąk.
To były oczywiste realia tego typu instytucji, gdy patrzyło się na to z zewnątrz, ale kiedy samemu stało się z przodu tej wielkiej kolejki, wszystko wyglądało zgoła inaczej. Pensjonariusze umierali, jeden po drugim, lecz dziadek nie wydawał się szczególnie przejęty tym faktem, wspominał o kolejnych zgonach jak o zupełnie naturalnych, codziennych zdarzeniach, jakby dotyczyło to wszystkich innych, którzy wokół niego żyli, aż pewnego dnia w końcu żyć przestawali.
Gdy Torunn mieszkała w bloku w stołecznym Stovner, mieszkania się zwalniały, bo ludzie chcieli po prostu przenieść się gdzieś indziej, może do jakiegoś większego lokalu. U dziadka wyprowadzkami zarządzała śmierć we własnej osobie.
– Możesz puścić ten pas – powiedziała. – On powinien przylegać do ciała.
– Ale to takie obrzydliwe. Uciska mnie.
– Jeśli nie będzie przylegał, to nie zadziała jak należy w razie wypadku.
– Ale ty przecież tak dobrze prowadzisz, Torunn.
– Nigdy nie wiadomo, jakiego szaleńca spotka się na drodze. Ktoś może jechać w przeciwnym kierunku. I zderzyć się z nami. Na przykład ciężarówka z Europy Wschodniej, roi się od nich na naszych drogach, jeżdżą na zupełnie łysych oponach, to śmiertelnie groźne machiny zniszczenia.
– Ale przecież nawet jeszcze nie spadł śnieg.
Skup się na czymś innym, pomyślała, skup się na czymś innym, to ma być miły dzień, z niespodzianką i w ogóle.
– Zmieniam nazwisko z Breiseth na Neshov.
– Ach? – rzucił dziadek.
– Tak. Podjęłam decyzję.
– Na pewno tego chcesz? To nazwisko Anny i Tora.
– Ale też twoje. I Margida.
– Mnie się podoba Breiseth. Miałaś to nazwisko na tabliczce przy ganku.
– Pamiętasz, jak pierwszy raz przyjechała tu moja matka? Jakiś tysiąc lat temu?
– Tak.
– Puść ten pas. Czyli pamiętasz?
– Tak, była… ładna. Miała bardzo donośny głos. Annie się to nie podobało.
– Mówiła, że jest w ciąży? Domyśliłeś się?
– Nie. Ale Tor był jakiś nieswój.
– Nie mieliście też za bardzo okazji porozmawiać w czasie jej ostatniej wizyty.
– Wtedy, jak Margido…
– Tak. Jak Margido umarł.
– No, nie bardzo. Erlend robił wokół siebie dużo zamieszania. Teraz oni wszyscy mają przyjechać? Niedługo?
– Owszem, cała zgraja – odpowiedziała Torunn. – W tym trójka dzieci.
– Ten Krumme dobrze gotował.
– Mam nadzieję, że tym razem też nam upichci jakieś smakołyki.
– Będę musiał dużo siedzieć w gospodarstwie? Jak oni tu będą?
– Tylko tyle, na ile będziesz miał siłę. Oni na pewno zrobią wokół siebie straszny rozgardiasz.
– No tak. Powiedziałaś swojej matce?
– O ich wizycie?
– O nazwisku.
Dziadek wciąż siedział z kciukiem wsuniętym pod pas.
– Tak. Strasznie się wściekła.
– A nie była smutna?
– Nie, tylko okropnie wkurzona. Jesteśmy na miejscu!
Anna piszczała zniecierpliwiona, patrząc, jak jej pani pomaga dziadkowi wysiąść z auta. O co chodzi, dlaczego ciągle zbiera mi się na płacz, myślała Torunn, dlaczego wciąż mam wrażenie, że jestem na skraju załamania, złościł ją ten stan, chciała się cieszyć, ale gdy dziadek ruszył do kojca, a suka wspięła się na tylne łapy, do oczu Torunn znów napłynęły łzy. Staruszek był tak skupiony na Annie, że nawet nie zwrócił uwagi na nowy maszt, pnący się ku niebu zaledwie dziesięć metrów dalej, śnieżnobiały i dumny. Torunn wyprzedziła go, zdjęła kłódkę i zanim zdążyła zareagować, dziadek otworzył drzwiczki ogrodzenia i Anna wypadła z kojca. Biegający luzem husky w Byneset.
– ANNA! DO MNIE!
Suka hasała po podwórzu jak opętana, z rozdziawionym, radosnym pyskiem i opuszczonymi uszami, dziadek śmiał się dźwięcznie, opierając dłonie na kolanach.
– To wcale nie jest zabawne. Jeśli mi teraz ucieknie, to będzie masakra! Przecież ona może pobiec aż do Bymarka i dostać się do Tømmerdalen, a jak zagryzie komuś owcę, to będę musiała ją uśpić!
W tej samej chwili suka wskoczyła jej pod nogi, a ona chwyciła ją mocno za skórę na grzbiecie. Pies był już bezpieczny, a ją ogarnęła taka ulga, że w końcu też się roześmiała.
– Rany boskie, dom wariatów! Aż mi się nogi trzęsą.
– Ale ambaras! – zawołał dziadek.
– Gdyby ciebie tu nie było, dawno by już uciekła.
– Mnie?
– Tak, Anna strasznie się cieszy na twój widok i tylko dlatego nie doszło do katastrofy. A przy okazji: połowa twoich zębów leży na ziemi.
Faktycznie, górna proteza wypadła mu z ust, dziadek pochylił się z mozołem i niezdarnie ją podniósł.
– Nie wkładaj jej z powrotem, najpierw ją umyjemy, nie chcesz chyba mieć w ustach kamyków i psiej sierści – powiedziała Torunn i zaczęła uwiązywać psa do drzewa na podwórzu.
– Dobrze, że nie uciekła – stwierdził staruszek, przesuwając językiem po dziąsłach z głośnym mlaśnięciem.
– A może widzisz tu coś, na co nie zwróciłeś w pierwszej chwili uwagi? – zapytała Torunn. Dziadek stał ze sztuczną szczęką w dłoni, wciąż miał rozbawioną minę.
– Hę? – zdziwił się.
Wskazała palcem na maszt.
Zobaczył go wreszcie, wyprostował plecy, a jego twarz przybrała przedziwny, uroczysty wyraz.
– W końcu – powiedział. – Ale…
– Ale co?
– Na dole, on przecież… Nie, o nie…
– O czym ty mówisz? – spytała Torunn.
– Na samym dole jest ciągle stary. A wszystko miało być nowe. Na dole jest nadal ten stary złom.
– To mnie akurat bardzo ucieszyło. Że dało się wykorzystać dawny fundament.
– Miałem zapłacić za wszystko, żeby każda część była nowa.
W tej samej chwili niebo nad nimi otworzyło się i zaczął padać lodowaty deszcz, Torunn nie widziała wcześniej chmury, bo też jej nie wypatrywała, i była na to zupełnie nieprzygotowana.
– Do