Gdy znalazł się w ciepłym budynku uczelni, zamówił sobie podwójną porcję mocha latte i skierował się do swojego gabinetu; potem usiadł przy ciężkim metalowym biurku i zastanawiał się, co dalej. Nic nie przychodziło mu do głowy. Wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz było szaro. Padała niemal niewidoczna dla oka mżawka. Światła na skrzyżowaniu rzucały na mokry chodnik czerwony i zielony blask.
Mógł pójść na przykład na salę gimnastyczną i sprawdzić, co porabia uniwersytecka drużyna koszykarska, ale z pewnością brakowało w niej obiecujących zawodników.
Może coś ciekawego działo się u Trail Blazers…
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę – powiedział.
Nie miał odwagi się odwrócić. Wiedział, że niezależnie od tego, kto to taki i o co mu chodzi, będzie musiał stawić czoło rzeczywistości, ale w chwilach takich jak ta czasami potrzebował kilku sekund, żeby przywołać na twarz uśmiech prezentera telewizyjnego.
– Mogę wejść?
Odwrócił się. W drzwiach stała jedna z nowych asystentek, Sally Jakaśtam. Była młoda, piękna i ambitna. Już podczas pierwszego spotkania zauważył, że jest bardzo ambitna. Widząc ją w tej chwili, dostrzegając w jej oczach pasję, poczuł się jeszcze bardziej zmęczony.
– O co chodzi?
– Chciałam podziękować za wtorkowy wieczór.
Jack przez minutę zastanawiał się, o czym Sally mówi.
– A, tak. Bridgeport Pub.
Kilku producentów i kamerzystów wybierało się po pracy do lokalu. Jack w ostatniej chwili zaprosił Sally.
Kiedy się do niego uśmiechnęła, na chwilę zamarł w bezruchu, zauroczony jej ciemnymi oczami.
– To miło, że mnie zaprosiłeś.
– Uznałem, że dobrze ci zrobi, jeśli spędzisz kilka godzin w towarzystwie producentów. W tym zawodzie trudno się przebić.
Podeszła o krok.
– No to przysługa za przysługę.
– Słucham.
– Chodzi o Drew Graylanda.
Jack nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego.
– Najlepszego zawodnika Panther?
– Moja młodsza siostra była w sobotę na tym samym przyjęciu co on. Powiedziała, że bardzo dużo pił i zażywał wszelkie możliwe prochy. Potem zabrał do swojego pokoju jakąś dziewczynę. Kiedy stamtąd wyszła, płakała i miała podarte ubranie. Nieco później tego samego wieczoru jakiś samochód potrącił psa na Cascade Street. Wieść gminna niesie, że za kierownicą siedział Drew, ale policjanci z posterunku na terenie campusu ukrywają prawdę. Nic dziwnego, bo w czwartek jest wielki mecz z UCLA.
Jack nigdy w życiu nie miał do czynienia z tak smakowitym kąskiem.
– To może być wielka afera.
Przez chwilę wyobrażał sobie skutki: ogólnokrajowy rozgłos, emisja materiału w najlepszym czasie antenowym, jego twarz na ekranie każdego telewizora. Co więcej, Henry, główny sprawozdawca sportowy, wyjechał z miasta. Był na urlopie w Australii.
– Czy mogę zostać twoją asystentką? – spytała Sally.
– Oczywiście. Musimy sprawdzić, czy ta dziewczyna wniosła przeciw niemu oskarżenie. Nie możemy opierać się na plotkach, które krążą po campusie.
Sally otworzyła mały notes i zaczęła robić notatki.
– Porozmawiam z redaktorem naczelnym wiadomości. Ty zajmij się opracowaniem pytań i sprawdzeniem wszelkich poszlak. Zaczniemy od posterunku policji na terenie campusu. Spotkajmy się w holu za… – Zerknął na zegarek. Była za piętnaście pierwsza. – Za trzydzieści minut, dobrze?
– Świetnie.
– Jeszcze jedno, Sally. Dzięki.
– To tylko przysługa za przysługę, Jack.
Kiedy się do niego uśmiechnęła, poczuł dawną pewność siebie.
Elizabeth wróciła do domu potwornie zmęczona. Spotkanie w bibliotece bardzo się przeciągnęło, a stolarz, z którym rozmawiała, był zdecydowanie za drogi.
Wyczerpana rzuciła torebkę na stół, wyszła na zewnątrz, na werandę i usiadła w bujaku. Równomierny, kołyszący ruch fotela – w tył, w przód, w tył, w przód – uspokoił jej rozdygotane nerwy.
Przed nią rozciągał się bezkresny, brązowy ocean. Gęsty, zielony trawnik wciąż był mokry po popołudniowej ulewie, dzięki czemu błyszczał w znikających promieniach słońca. Dwie stare jak świat jodły o ciężkich, zwisających konarach stanowiły idealne obramowanie dla morskiego pejzażu.
Elizabeth cicho westchnęła: „Gdyby tylko…”, ale w mgnieniu oka odsunęła od siebie tę myśl. Dawno przestała już malować. Gdyby jednak wszystko potoczyło się inaczej, gdyby nie dopuściła do tego, by ogromna niegdyś pasja wygasła, z pewnością mogłaby ten widok utrwalić na płótnie.
W pobliżu zakrakał jakiś ptak. To ogromna wrona głośno protestowała, że Elizabeth wtargnęła na jej teren.
W rzeczywistości ustronie należało do Elizabeth. Wszystko było tu jej, od trzystu cebulek wsadzonych przez nią w ogrodzie, poprzez drewniany parkan, który zrobiła i pomalowała na biało, po wszystkie meble w domu. Każdy centymetr kwadratowy tej posiadłości zdradzał jej marzenia. Niezależnie od tego, jak bardzo czuła się nieszczęśliwa i zestresowana, zawsze mogła wyjść na werandę, spojrzeć na ocean i odnaleźć wewnętrzny spokój.
Patrzyła, jak złociste słońce powoli zanurza się w ciemniejącym morzu, potem wstała i postanowiła wrócić do środka.
Pora przygotować kolację.
Właśnie była w drzwiach, gdy zadzwonił telefon. Odebrała go.
– Halo, słucham?
– Cześć, kochanie, zrobiłaś wszystko, żeby wybrzeże Oregonu przetrwało do jutra?
Na przekór zmęczeniu na ustach Elizabeth pojawił się uśmiech.
– Cześć, Meg. Miło cię słyszeć. – Usiadła na fotelu w niebiesko-żółte pasy i położyła nogi na stojącej obok otomanie. – Co słychać?
– Dzisiaj jest czwartek. Postanowiłam przypomnieć ci o spotkaniu.
Kobiet bez pasji.
Elizabeth przestała się uśmiechać.
– Taaak, pamiętam – zapewniła, chociaż w rzeczywistości całkiem o tym zapomniała.
– Wybierasz się?
Jasne – pomyślała. – Zdecydowanym krokiem wejdę do pomieszczenia pełnego obcych ludzi i przyznam się, że nie mam żadnej pasji.
– Nie, prawdę mówiąc, nie. To nie dla mnie.
– A co właściwie jest dla ciebie?
To zabolało.
– Mówisz jak adwokat.
– Co zamierzasz robić dziś wieczorem? Uporządkować alfabetycznie swoją szufladę z przyprawami? Uwierz mi, Birdie, pewnego dnia po przebudzeniu zdasz sobie sprawę, że masz sześćdziesiąt lat i nie potrafisz sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni byłaś szczęśliwa.
Cóż Elizabeth mogła odpowiedzieć na takie dictum? Zwłaszcza że często dochodziła do tego samego wniosku.
– Jeśli